Epizod 27/52

Nie dobrze, nie dobrze. Po dwóch tygodniach tłumaczeń symultanicznych, rozbudowywania bazy słów z języka włoskiego, smarowania kremem z filtrem i opędzania się od "goodprajsów", którzy chcą Ci sprzedać piątą parę okularów i siódmy portfel, nie wiem, co napisać. Że ręce bardzo się się przydają w rozmowach z Włochami, bo gesty mówią nieraz więcej niż słowa. Że  lody, kawa i pizza już nigdzie nie będą smakowały tak jak tutaj. Że możliwości zaparkowania samochodu są nieograniczone. Że podróżny na skuterze może wszystko. Że kierowcy jeżdżą, jakby głowy potracili, najpewniej biorą przykład ze swej patronki św. Katarzyny, której głowa spoczywa w Sienie, a pozostałe szczątki doczesne w Rzymie. Że Młodszy nie chce zostać świętym, bo nie chce żeby go pocięli na kawałki - efekt wizyty w Sienie. Że każde miasteczko jest na szczycie wzgórza, a Montepulciano nawet bardziej, bo gdy już, już ci się wydaje, że za zakrętem główny plac, tam pojawia się kolejna stroma uliczka. Że włoskie słowa mają smak i zapach. Że będzie mi brakowało wszystkiego. 

A sukienka z kelikrepy w kropeczki. 

Epizod 26/52

Urlop na półmetku. Co rano wita nas błękit nieba i morska bryza. Pojawia się pytanie: czy to może się znudzić? Nie może! Wszystkie odcienie niebieskiego koją rozbiegane myśli. Właściwie się nie myśli. Wszystko tak absorbuje i jeszcze jest tyle do zobaczenia. Myślałam, że odbije się na mnie brak maszyny do szycia, ale przyszyłam pięć guzików, których nie zdążyłam przed wyjazdem i to w zupełności mi wystarczyło. To chyba oznacza, że nie jestem uzależniona. To też świadczy o tym, że wakacje dopiero się rozręcają i że nie miałam czasu jeszcze się znudzić. Nudzić się w Italii?! Absurd.

Do półmetka dotarłam też z moim szalonym projektem, 52/52. 26 sukienka miała być wystrzałowa, ale okoliczności przyrody zweryfikowały mój wybór. Po prostu żal byłoby nie opisać takiej przygody. Model na półmetkową sukienkę pochodzi z Burdy. To ten model, który ma jakby kieszenie na plecach. W związku z tym, że jakby te kieszenie za bardzo z tyłu wychodziły, nie wszyłam ich. Bardzo za to podobają mi się cięcia na przodzie. I fajnie mi się szyło tę sukienkę. Wykorzystałam na nią len, jakby przeczuwając, że będzie gorąco w dniu, w którym będzie miała swoją premierę. Len idealny na upały, komfort zapewniony, wymięcie gwarantowane. Florencja, jako tło zdjęć, o czym można więcej marzyć? Idealnie w najgorętsze godziny dnia jest schronić się pośród skarbów Galerii Uffizi. Idealnie jest mieć dużo czasu i na spokojnie chodzić od obrazu do obazu. Idealnie jest pokazywać dzieciom, że istnieje coś poza Minecraftem i World of tanks. „ Mamo, mamo, tu są golasy” - rozlega się nagle teatralny szept Młodszego. Na szczęście mamy ze sobą własnego znawcę sztuki, na szczęście na obrazach jest też sporo zabawnych akcentów. Dochodzimy do wniosku, że święci na obrazach bywają znudzeni. Że dzieciątka są "za stare", że właściwie w tle obrazów dzieją się rzeczy dużo ciekawsze niż na pierwszym ich planie. I jak zwykle jest za krótko, i jak zwykle pada pytanie, jak malarz uchwycił: ten gest, ten ruch tkanin, to spojrzenie, to światło. W zachwycie opuszczamy Galerię, by ucztę duszy zamienić na ucztę dla ciała. I tak od zachwytu do zachwytu, przez wąskie uliczki, przez place pełne turystów, przez mosty nad Arno. Aż... aż nagle, cały zachwyt, niemal efekt Stendhala, zepsuło jedno gówno. Wydalina ta, pochodzenia gołębiego spadła oczywiście prosto na mnie, prosto z błękitnego florenckiego nieba brudząc mi czoło, sukienkę i kapelusz!!!!! Ma-sa-kra!!! I „Zrobię ci zdjęcie, będziesz miała pamiątkę!”. I na szczęście są fontanny, i na szczęście już wracaliśmy do samochodu. Sukienkę uratowałam, kapelusz już nie bardzo. I Florencja od tej pory, to nie Caravaggio, Michał Anioł i van Dyck. A Florencja, to wtedy jak Jolę gołąb.... 

Epizod 25/52

Urlop. Codzienność została za plecami. 1500 km od domu interesują nas tylko odpowiedzi na trzy egzystencjalne pytania: na którą plażę idziemy?, co będziemy jeść?, i czy polska drużyna przejdzie dalej w Mistrzostwach Europy? Bo piłka nożna łączy, bez względu na język, jakim się posługujesz. Dzięki niej mamy teraz nową markę w świecie: Lewandowski, Błaszczykowski, Glik, Piszczek, Krychowiak, Milik. I chociaż na wymowie nazwisk obcokrajowcy łamią sobie niemiłosiernie język, to słysząc je od razu stają się dużo sympatyczniejsi. Ale, ale, tu blog szyciowy, a ja znowu o sporcie? Ale uwierzcie mi, nigdy tak nie denerwowałam się słuchając transmisji meczu, jak wczoraj, gdy Polska grała ze Szwajcarią. Uwierzcie, włoscy komentatorzy sportowi potrafią przyprawić o zawał serca. Wyrzucają z siebie słowa z prędkością karabinu maszynowego i dodają od siebie tyle emocji, że człowiek nie wie, czy już był gol, czy jest rożny, czy tylko piłka wyszła na aut. I do tego masz drogę wijącą się serpentynami po toskańskich wzgórzach, za oknem widoki zapierające dech i komentatora wrzeszczącego: „Polonia, Poloniaaaaa, ha vinto la batuta” ….. Mamma mia!!!

A jak się ma urlop do mojego projektu? Maszyna nie zmieściła się do bagażnika. Wiedziałam, że tak będzie. Trochę się obawiam, że dostanę jakiejś depresji, bo takie nagłe oderwanie od szycia może mieć negatywne skutki. Tym bardziej, że przed urlopem szyłam jak oszalała (kręgosłup, oczy i palce odczuły to najbardziej), uzupełniając garderobę wakacyjną, głównie krótkie spodnie i koszulki (siódmą szyłam już z zamkniętymi oczyma). No i musiałam uszyć sukienki do projektu 52/52. Trzy. Uszyłam i teraz będę je prezentować, skupiając się głównie na pięknych okolicznościach architektury i przyrody.

Oto pierwsza. Prościzna, kropek jeden. Model już przetestowany. Materiał bawełna z domieszką wiskozy. Paski wydały mi się idealne na weneckie plenery. Znowu paski! Ale te takie nieregularne.  

Epizod 24/52

Mam napad! Szyciowy, to wiadomo, ale spokojnie, spokojnie. "Mam napad", w języku naszych południowych sąsiadów, oznacza: mam pomysł! (ach ten język!, swoją drogą polecam zajrzeć na FB na stronę "Dobre rady a napady", już sama nazwa poprawia nastrój).

Mam pomysł, który ułatwi życie nam, kobietom. Przypuszczam, że poranek w 90% domów wygląda tak samo:  10 min przed wyjściem, jak dzieci już oporządzone, tzn.: obudzone, nakarmione, ubrane, spakowane, jeden rzut oka na własne odbicie w lustrze i jakiś szczegół burzy cały ład, jakiś szew, długość, wąskość, kolor -  przecież nie mogę tak wyjść! Sprint do szafy, a tam jak na złość, nic do siebie nie pasuje!  Jest spódnica, nie ma bluzki, jest bluzka nie ma spodni. Kończy się na sukience, bo załatwia sprawę i góry i dołu. Teraz tylko biżu, rozdzielenie walczących pod drzwiami potomków, zmiana butów, otarcie łez poszkodowanych i widmo, szlaban na kompa, przepakowanie torebki i już... Wszystko to następuje po porannej medytacji przed szafą i powtarzaniu, jak mantry: nie mam się w co ubrać, niemamsięwcoubrać.... Otóż należy stworzyć szafę z aplikacją. Aplikacja korzystałaby z sieci WiFi. Każdego ranka aktualizowałaby prognozę pogody. Na jej podstawie przedstawiałaby propozycję odpowiednich zestawów do ubrania. Oczywiście wcześniej należałoby zrobić zdjęcia WSZYSTKIM naszym ubraniom (wtedy może się okazać, że wcale takich braków odzieżowych nie mamy, ale wiadomo...i tak nie mamy się w co...) i wprowadzić je do aplikacji z odpowiednim opisem, np.: sukienka letnia, do pracy, temp. od +18 do +26. Czy to nie ułatwiłoby naszej porannej egzystencji? Ale idźmy krok dalej, a co: aplikacja nie tylko proponuje, ale i zarządza wysuwaniem owych zestawów z szafy - WYPRASOWANYCH!!! Wiem, wiem, to wymagałoby posiadania naprawdę dużej szafy i to zmechanizowanej, albo osobnej garderoby... no ale cóż, czy nie jesteśmy tego warte? Te Szczęściary, które takową posiadają, niech zastanowią się nad aplikacją.

Tymczasem, zanim aplikacja stanie się powszechną, postanowiłam zapewnić sobie wkład do owej super-szafy i uszyłam sukienkę w paski. Paski w poprzek! W pionie wyglądały pospolicie. W pionie, jako dodatek, prezentują się nieźle. Sukienka z czerwcowej Burdy, model 101 C. Proszę, proszę, nawet materiał wybrałam zbliżony do oryginału, też w paski. I chciałam napisać, że nic nie zmieniłam, jak to mam w zwyczaju, ale jednak zmieniłam. Dołem dodałam plisę, bo nieco kusa mi się wydała, a mierzyłam formę przed krojeniem i długość wydała mi się odpowiednia. Na tyle zrobiłam zaszewki, ładniej się układa. Będzie jeszcze lepiej wyglądała, jak się trochę opalę, co zamierzam intensywnie wprowadzać w życie od przyszłej niedzieli, a więc arrivederci :)

Epizod 23/52

Jak nigdy i wbrew mojej zasadzie, zaglądamy do środka. A tam się dzieje! Oto efekt mojego prostego szycia.

Czy model 108 A, Burda 4/2016 posiada takie elementy wykroju? Otóż nie. Model ma piękną pliskę przodu, której to postanowiłam nie doszywać. Ulegając chwilowemu zaćmieniu umysłu, wyrównałam także przód. Przecież ta wystająca część środka w ogóle miała nie być mi potrzebna, bo skoro pliski nie doszywam... (w efekcie zwęziłam sobie przód o jakieś 4 cm!!!) Miało być proste szycie: cztery elementy - przód, tył, rękawy plus odszycia, bo zamiast pliski miałam sobie zrobić gustowne pęknięcie.I chyba ciśnienie było jakieś za niskie, czy coś, bo gustowne pęknięcie nacięłam sobie od razu i to za głęboko!!!!

Zaczęłam się walić po czole jak krasnoludki spod Niagary (-Co tak szumi?, -Aaaa Niagara!) i udzieliłam sobie nagany słownej. Korekta wiązała się z podklejeniem nacięcia flizeliną. Nie było to za łatwe, bo cienka krepa elastyczna w poprzek, naciągała i zaburzała układ wzoru. Koniec końców udało się. Doszyłam odszycia, nacięłam, wywinęłam, przeprasowałam. Pozszywałam pozostałe elementy, przymierzyłam.... Wtedy okazało się, że: gustowne nacięcie kończy się na wysokości wyrostka mieczykowatego! Oraz, że mimo rozległego nacięcia, przód jest nieco za wąski i nieco utrudnione mam oddychanie... Ok, ok, pomyślałam, nie może być tak źle, tym bardziej, że materiał naprawdę bardzo mi się podobał. Do gustownego pęknięcia wymyśliłam sobie doszyć pliskę z zatrzaskami.Na wąskość w obwodzie piersiowym miały pomóc płytkie oddechy, żadnych zachwytów. Manszet rękawów ozdobiłam zapięciem z plisy z czarnej krepy. Dół sukienki lekko zaokrągliłam na bokach i odszyłam plisą ze skosu, także z czarnej krepy. W ten oto sposób, na skutek błędów i sposobów na ich pokonanie, mam sukienkę, którą bardzo lubię, głównie za gustowne pęknięcie i jego niestandardowe wykończenie. Plisa była moim przeznaczeniem. 

Write here...

 

 

 

 

Veni, vidi, wszędzie nici

Czyli: jak zostać Cezarem we własnym domu.

Podstawowy warunek: trzeba być mężczyzną. Mimo całej genderowej nagonki i parytetowym układom, kobieta nie da rady, ze względu na wrodzone cechy charakteru. I chociaż odwagi jej nie brakuje i sił ma niezgłębione pokłady, i cierpliwości też niezły zapas, niemal niewyczerpany, to nie przejdzie obojętnie nad totalnym bajzlem, a mężczyzna i owszem. Wszak dom nie muzeum, tu się mieszka, a nie zwiedza, itp... Nie, żeby nie lubili, jak jest posprzątane. Albo inaczej: porządek też im nie przeszkadza (oczywiście tezy swe wysnuwam na podstawie badań przeprowadzonych na wąskiej grupie osobników płci przeciwnej).

 Ale wiecie co? Chwała im za to. Każdy partner kobiety szyjącej spokojnie pretenduje do miana Cezara. Bo to trzeba być ponad to, ponad te walające się ścinki, wszędobylskie nitki, sterty tkanin na stołkach i wypadające z szaf kolejne reklamówki z materiałami. Trzeba mieć umiarkowanie spokojny charakter, by wydobywać laptop spod stery wykrojów i Burd. No i strategiem trzeba być, by tak zorganizować mieszkanie, by wszystkie szyciowe urządzenia i akcesoria się pomieściły. I jeszcze trzeba wykazać się nie lada cierpliwością, by w końcu doczekać się na koszulę/spodnie/trencz, bo "uszyję, uszyję, a na kiedy? aaa, nie na jutro..., a to spoko, uszyję" (bo jakby na jutro, to już siadam do maszyny).

 Wychodzi więc na to, że Mojemu Mężowi spokojnie laur na skroń nałożyć mogę. Doczekał się, naprawdę się doczekał, nie tylko lauru ale i koszul, i to dwie sztuki na raz. Taka jestem dobra. Jak już sam wspomniał o tym laurze, to wyciągnęłam wszystkie materiały koszulowe. Ponieważ szycie koszuli z wykroju raz mi nie wyszło za dobrze, postanowiłam popruć jedną koszulę M, nie za nową, ale lubianą, i na jej podstawie wykroić elementy nowej (prucia nie lubię jeszcze bardziej).

 Jak już sobie, w trakcie tej okropnej czynności, jaką jest prucie, podpatrzyłam, co i jak tam jest pozszywane, to od razu naniosłam ułatwienia (w ramach maksymy: do środka nikt nie zagląda). Szycie koszuli okazało się zajęciem nader przyjemnym. Wiadomo, kołnierzyk ze stójką, może być utrapieniem, ale jak się go dokładnie skroi, podklei, starannie pozszywa, i dobrze rozprasuje, to i on się nam odwdzięczy swym gustownym wyglądem. Kołnierzyk nie był aż tak czasochłonny, jak dopasowanie pozostałych elementów. Okazało się, że robienie wykroju, z rzeczy noszonej, to nie takie hop-siup. Bo materiał noszony się naciąga i odkształca, na skutek używania, prania, prasowania. I wszystkie te zmiany przeniosłam na nowy materiał, nieświadomie. I potem moje zdziwienie, co tak wyrczy pod pachą? Nastąpiło prucie i docinanie i podcinanie, czyli krawiecka improwizacja, aż do uzyskania oczekiwanego efektu. A jakie ułatwienia w koszuli? Dałam sobie spokój z krytymi szwami wewnątrz. Chociaż... teraz sobie pomyślałam, że jakbym tak zastosowała szew francuski, a potem go przeszyła.... Tak, następnym razem. W tym przypadku, po prostu, obleciałam szwy wewnątrz moim ulubionym coverkiem. No i dobrze jest zwrócić uwagę na układ kratek, żeby się ładnie schodziły na zapięciu.

  Oto dwie koszule: czerwona, nieco luźniejsza, i zielona, bardziej slim.  Mąż, chociaż nie widać, z zielonej bardziej zadowolony (każdy jest zadowolony, jak ma coś slim ;). Jeszcze mam trzy materiały koszulowe, ale muszę jakiś inny model koszuli popruć ;)