Epizod 31/52

Nie ma szycia bez przygody. Co tam przygoda! To był thriller! Dożynki w senie dosłownym i w przenośni. Wszak za tydzień w wielu gminach rozpoczyna się Święto Plonów. Obrzędy dziękczynne, zabawy regionalne i na wieczór "gwiazda estrady", a potem pokaz latających sztachet oraz lekkiego sprzętu rolniczego (zależy jak mieszkańcy przyjmą gości). Ale wracając do szycia... to były dożynki, którym bliżej było do harakiri. Wymyśliłam sobie sukienkę na koniec lata.  Lekka bawełna w kwietny wzór miała jedną dosyć szczególną zaletę: otóż cenę - 8 zł/m. No to jak było nie kupić? Kolejną cechą była jej przeźroczystość, na co, w czasie zakupu, nie zwróciłam uwagi, a co stało się przyczyną całej serii niefortunnych zdarzeń. Czyli nie było jak u Hitchcoca, trzęsienia ziemi, tylko słodkie love story. Wyprałam materiał, jak zawsze przed szyciem... Pomyślałam, skroję sukienkę po skosie, będzie się lepiej układała. Pomysł był dobry i materiału było wystarczająco. I wtedy zuważyłam, że poza lekkością, drobnym, ażurowym wzorem i kwietnym rzucikiem, materiał jest dosyć prześwitujący. Trzeba podszyć podszewkę. Najlepiej lekki batyst. Nic trudnego, mam taki, tylko gdzie ja go wcisnęłam, nooo gdzie ja go dałam... Wtedy nastąpiło trzęsienie ziemi... jak wywaliłam wszystkie materiały, które posiadam, bo gdzieś ten biały batyst był... Oczywiście znalazłam go na samym końcu, gdy prawie wszystkie materiały wylądowały w szafie równiutko poskładane. Całe pół metra! No dramat, szyciowy dramat. Nic to jednak, zamieniłam pomysł na podszewkę z batystu, na podszewkę z bawełny, takiej zwykłej, jakby na prześcieradło (do środka wszak nikt nie zagląda). Wycięłam  poszczególne elementy, ale kierunek ułożenia formy był po nitce! Całkowicie wyleciało mi z głowy, że części wierzchnie są krojone po skosie! Mało tego, pozszywałam wierzch i podszewkę razem, bo i to bawełna i to bawełna... Przymiarka, a tu się wszystko skręca i zwija, o ja cię kręcę. No jakiś dramat, odcinek drugi. Prucie, spinanie, przeszywanie, prasowanie, się marszczy, no to znowu: prucie... krew idzie oczami (to już american crime story). Jakoś to ogarnęłam, do perfekcji daleko. Bo gdyby było odwrotnie, materiał wierzchni, krojony po nitce, a podszewka po skosie, to nie byłoby tyle zachodu. Niestety, nieustająco się uczę, się uczę na własnych błędach. I coś na pamięć muszę wziąć... Z ciekawostek, podszewkę dołu, zwykłą bawełnę, usztywniłam krochmalem w spraju do koszul. Natomiast zamiast odszycia dekoltu i pach zastosowałam plisę krojoną ze skosu. Gdyby jeszcze odszycie miało mi odstawać, to krew tryskałaby jak u Tarantino. No ale mam, mam sukienkę na koniec lata, na dożynki, na imieniny u Teściowej. Wykrój góry pochodzi z Burdy 8/2011, model dla wysokich 125 (nie skracałam). Dół to "prawie" koło, czyli mój ulubiony wykrój Burda 4/2007, model 104.

Epizod 30/52

Lepiej lub gorzej, w ciągłym poszukiwaniu ulubionego fasonu, w cotygodniowych zmaganiach z czasem, materią i maszyną. W nadmiarze pomysłów, w bezkresie białych stron, w całkowitym braku weny pisarskiej i w chwilowym braku polskich znaków w serwisie - się szyje. W szarej codzienności upstrzonej jaskrawymi plamkami małych szczęść, powstała 30 sukienka. 30 powód do uśmiechu. Czy idealna? O rany, nie zadawajcie tego pytania mnie! Posiadając słowiańskie geny z obszaru dorzecza Wisły, zawsze znajdę powód do niezadowolenia. No jest ok, ale ta długość..., a ten materiał...Ale postanowiłam, że tym razem podejdę do tematu w sposób amerykański: jest ok! I koniec, kropka! 30 sukienka, no w głowie się nie mieści. Do tego te kółeczka! 93 sztuki, średnica 6,5 cm. Wykrój sukienki pochodzi z Burdy 3/2009, model 107. Materiał scuba, 150 cm. Mam nadzieję, że jak najdłużej nie będzie się strzępił, ze względu na kółeczka. Z upływem czasu na pewno stopień zużycia odciśnie na nich swe piętno, ale póki co... Póki co mam sukienkę idealnie podkreślającą opaleniznę, sukienkę w której „mogę sobie pojeść” na imprezie, sukienkę z kółeczkami, której nie zawaham się użyć. Prawdę powiedziawszy, gdyby nie te kółeczka, to sukienka byłaby taka zwykła, ale w niezwykłym kolorze. Kółeczka dodały charakteru... i roboty. Jednak, to kolejny krok w rozwoju umiejętności krawieckich (a raczej improwizacji krawieckiej), w ćwiczeniu cierpliwości (ile razy można nawlekać igłę w maszynie?) i hartowaniu swojego uporu (w tej kwestii należy uczyć się od nieletnich, ci jak się uprą...). 

Epizod 29/52

Dawno, dawno temu, jakieś 10 lat temu, jakieś 20 przecznic od mojego domu i jedna ciąża, w sklepie z tkaninami, o którego istnieniu już nikt nie pamięta, nabyłam kelly krepę. I nie była to byle jaka kelly krepa, tylko brązowa w białe groszki. Taka, która już z wystawy wołała: kup mnie, kup mnie! I taka, na którą miałam pomysł od pierwszego wejrzenia. Weszłam, kupiłam, a skwar był tego dnia, jak dzisiaj na polskim biegunie ciepła, pamiętam... Kupiłam więcej, bo i tak resztka była, a sklep się likwidował... pamiętam.  Szkoda było zostawiać te 1,70 cm... w przyszłości, która stała się już przeszłością, mogłam przecież więcej nie trafić na tkaninę podobnej urody... Wtedy uszyłam sukienkę. Wyszczuplającą! Słowo klucz. Słowo magnes. Słowo XXI wieku. Słowo, które zapada w podświadomość, i które wpływa na nasze poczynania. Słowo, które pierwsze pojawiło się w moich myślach, zaraz po tym jak dotknęłam resztki tkaniny brązowej w białe groszki. Neurony wykonały swoją pracę, przenosząc informację od receptorów dotyku do ośrodka kojarzenia w mózgu: "wyszczuplająca sukienka " objawiła się w pamięci w pełnej krasie. Dlaczego nie powtórzyć historii? Bo nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki? Rzeka życia może nie ta sama, ale model ten sam, materiał ten sam. Maszyna już inna i umiejętności jakby większe. "Wyszczuplająca", słowo hasło, popchnęło do działania. Odnalezienie Burdy z roku 2006 było kwestią minut. Wszystkie archiwalne numery i tak leżały na wierzchu po przedurlopowych poszukiwaniach. Model 116 A. Wyszczuplający. Wspaniała sukienka. Oryginalny karczek, który poprzednim razem nie wyszedł mi za dobrze (mniejsze doświadczenie w szyciu), tym razem wykonałam w całości. Cięcia francuskie ZAWSZE pięknie profilują sylwetkę, podkreślając talię. I dół z czterema kontrafałdami. To znaczy... powinny być cztery kontrafałdy, ale zamieniłam je na zakładki. Po dwóch próbach umocowania ich wedle zaleceń Burdy, obie nie dały oczekiwanego efektu... Czyżby materiał nie był wedle zaleceń? A oczywiście, ani słowa o kelly krepie, jest za to wymieniony len, popelina i bawełna. Jaki postęp po 10 latach od pierwszej "wyszczuplającej" w kropki? Lepiej wyszło mi odszycie dekoltu i podkroju pach. Krojenie odszyć ze skosu i flizelina elastyczna naprawdę bardzo pomagają w szyciu. Lepiej poradziłam sobie z kontrafałdami... Po 10 latach mam więc deja vu, realne deja vu. 

Stopniowanie przypadków

Utrzymuję się w oparach... absurdu? Nie, nie, w oparach urlopowych. Skłania mnie do tego lipcowa pogoda, to dopiero jest absurd! A nie zapowiadało się. W końcu wakacje i lato mają jedno skojarzenie - słoneczna pogoda. Może już wyczerpaliśmy przydział? Cóż, opary urlopowe pozostały i piasek w kieszeniach. Szczególnie obficie występuje w spodenkach plażowych. A było kieszeni nie wszywać..., ale na spodenki wszyscy zgłosili zapotrzebowanie. No dobra, jeden zgłosił, a dwóm pozostałym ja stwierdziłam brak. Brak był tym większy im większa cena gotowych gaci w sklepie (no sorki, cztery dychy za 30-40 cm materiału, mowy nie ma!). Oczywiście, jeśli szycie ubrań dla osobników płci męskiej, to od razu w trzech egzemplarzach. Inaczej ostatnio nie przechodzi. No więc spodenki plażowe. Na ich przykładzie można śmiało ocenić jak kurczył mi się czas na szycie przed urlopem.

Przypadek pierwszy: spodenki dla ulubionego Męża. Wykrój pochodzi z kwietniowej Burdy 2016, model 136. Materiał znalazłam w dziale "bawełny" więc zakładałam, że trochę tych włókien posiadał, ale taki miły z wierzchu, śliski po lewej stronie? Przy praniu nie robił problemów, wysychał szybko, hym?  Stopień zmięcia nieistotny. Na spodenki plażowe idealny. I proszę, co my tu mamy: i kieszenie, i zamek (może w spodenkach plażowych nie za bardzo wskazany, ale jak już skroiłam...), a w pasku i gumka i guzik i sznurek dla picu. Normalnie wszystko. Full.

Przypadek drugi: portki dla Starszego. Wykrój adaptowany z jakiś długich spodni. Materiał jak wyżej. Mają kieszenie i są dłuższe, na cztery paski (żeby ich nie mylili, ale to i tak niewykluczone). W pasku tylko gumka i sznurek dla picu, a i nabite wyloty do sznurka. Dla chcących takowe wyloty nabijać nadmienię, że dobrze jest podkleić materiał grubszą flizeliną, albo i dodatkowy kawałek materiału podłożyć w miejscu mających powstać otworów, dla większej ich trwałości. Lubią bowiem, całkiem same!!! wylecieć przy pociąganiu za sznurek!!! A kto ciągnie? Wiadomo: Nieja. 

Przypadek trzeci: spodenki dla Młodszego. Oj, oj, czasu coraz mniej. Wykrój - pierwszy jaki wpadł mi w ręce i się nadawał. Były to spodnie krótkie, na chude 134 cm. Materiał Młodszemu najbardziej się podobał, a niewiele go zostało. Odbyły się kombinacje w spasowaniu pasków, poziom master.  Nie mają kieszeni, nie mają zamka, tylko gumka, no i sznurek dla picu. Jedyne bez piasku w zanadrzu, ale jakby dobrze poszukał, to w szwach na pewno coś jeszcze się znajdzie. I już. Bardzo się z Młodszym polubili. 

Epizod 28/52

Co zrobić, gdy ubranie nie ma metki i nie wiadomo, gdzie przód, a gdzie tył? Proste, zakładamy najpierw, według norm ogólnie przyjętych, czyli większy dekolt z przodu. Wykonujemy kilka wygibasów przed lustrem: robimy wdech, wciągamy brzuch, do przodu pierś, opuszczamy jedno ramię kiecki niżej, mrużymy oczy, dzióbek i takie tam... eee nie, nie najlepiej, taki wniosek końcowy. No to przekładamy sukienkę tyłem na przód. Dzianina wiele wybacza, bo się naciąga. Wciągamy co się da na wdechu, nie oddychamy, nie oddychamy, nie oddychamy.... dłużej nie dajemy rady i tak, to jest to! Przód zabudowany, a na tyłach uroczy dekolt, i tak miękko spływa ku dołowi, no i to rozcięcie z boku, aaaa tam, że z prawej strony, no to co. I już ją lubimy. 

Materiał to dzianina z dodatkiem wiskozy, w etno wzory. Kolor turkusowy. Na nic zdała się mantra powtarzana przed progiem sklepu: tylko materiały na podkoszulki, tylko materiały na podkoszulki, tylko materiały na podkoszulki dla Męża...Ostrzegałam, że tak się to może skończyć.  Nooo, ale w końcu sukienka dla mnie, ale jakby dla Męża... 

Ten model sukienek niedługo będę kroiła i szyła z zamkniętymi oczami. Cóż, skoro pomiędzy portkami, podkoszulkami i bluzami, tylko na takie szycie starcza czasu. 

Aneks urlopowy

Jakie ja miałam błędne wyobrażenie. Wyobrażenie to dotyczyło oczywiście urlopu. A właściwie czasu urlopowego. Miał się wydłużać w sposób wprost niewyobrażalny, szczególnie, że miejsce ku temu było wprost wymarzone. Słoneczna Italia, boska Toskania. Czas miał nie istnieć. Miałam przeglądać blogi kreatywnych kobiet, komplementować ich pracę, odpowiadać na dowcipne komentarze. W bezczasowym wymiarze urlopowym miałam mieć czas na relaksacyjne przebywanie w blogosferze. Niestety, ograniczenia w dostępie do wi-fi przekierowały mój "bezczas" na inne tory. Raczej na drogi. No i wpisy dotyczące projektu 52/52 były takie bardziej podróżnicze. Postanowiłam jednak się uzupełnić. Wszak tu się szyje.

Sukienka z Epizodu 25/52  to model z orderem Zasłużony Dla Codziennej Wygody. Już szyłam z niego sukienki, i bluzki, i tuniki, i sukienki. Jeśli przypuszczacie, że wykrój na tę sukienkę znajduje się w jednej z Burd wiosennych, to niestety nie jest to dobre przypuszczenie. Model pochodzi z listopadowej Burdy. Jesienny pomysł na letnie sukienki. Poza zmniejszeniem podkroju pach nic więcej nie zmieniłam, bo i cóż zmieniać. Tylko tkaniny wybierać i dodatki. Ta w weneckich klimatach spisała się świetnie. Lekka dzianina, z dodatkiem wiskozy, idealnie zniosła i upał i przesiadywanie w różnych miejscach. I tak, paski miały się tak układać. Dobrze, że w szale przedurlopowego szycia nie straciłam zdrowego poglądu na tkaninę. Ale ta była pierwsza, więc i umysł był świeższy.

Epizod 26/52, półmetkowy. Zyskałam sukienkę, straciłam kapelusz. Cóż, tak fauna przytarła mi nosa, żebym sobie nie myślała, że tak mi dobrze idzie ;) Sukienka typowo letnia, lniana, w odcieniach nieba zasnutego lekkim woalem chmur. Bardzo ciekawy model. Karczek w formie łuku pięknie podkreśla biust. Pionowe cięcia w talii pozwalają na modelowanie sukienki według uznania. Nie wszyscy bowiem lubią aż tak luźne modele. Kieszenie, które na rysunku technicznym wydają się być za bardzo w tyle, w rzeczywistości aż tak z tyłu nie wychodzą. Teraz to wiem i teraz to chyba je doszyję, z pewnością jakiś kawałek materiału się ostał. Gdybym jeszcze kiedyś korzystała z tego wykroju, to powiększyłabym dekolt, dla mnie jest trochę za bardzo zabudowany i wybrałabym dwie tkaniny jednokolorowe, aby podkreślić tym oryginalność cięć. 

Kolejny wytwór mego szału szyciowego, Epizod 27/56, to prawdziwe wietrzenie tkanin. Kropki w cappuccino zakupiłam lata temu i od początku miały być sukienką. Jaką? To było pytanie, na które padła nie jedna odpowiedź. Ostatecznie stanęło na letniej, lekkiej sukience, bo miało być gorąco i czas pakowania zbliżał się w trybie przyspieszonym. Model to, jak na moje zasoby burdowe, prawdziwe archiwum X, rocznik 1998, Burda nr 6, model nr 121. I falbanka! No falbanka w zasadzie przesądziła o wyborze modelu, podobała mi się bardzo. I oczywiście na niej się potknęłam. Wycięłam jak trzeba, ale przyszyłam już odwrotnie. No i musiałam pruć. Brrrr. Potem pozszywałam jak należy i stwierdziłam, że falbanka w całości (z tylną częścią) odpada. Wyglądałam jak dzidzia piernik. Odprułam tylną część. Przednią górną część falbany lekko ścięłam.  Wykończyłam plisą ze skosu, doszyłam sznurki, podwinęłam i już. Sprawdziła się i na pewno będę ją nosić. Jak wszystkie moje poprzednie epizody, w zależności od pogody ;) 

Czas jednak zadziałał po swojemu. Dzisiaj wydaje mi się, że urlop był tylko mgnieniem. I czy na pewno był?