Rzeczy niedokończone - płaszcz jeansowy

Jestem jak Leonardo da Vinci, tyle że w sukience… O, nie do końca trafne porównanie. Jak podają renesansowe źródła, Mistrz nosił się nad wyraz elegancko: tuniki, peleryny, rajstopy… Jeśli więc tunika to prawie sukienka, porównanie do Mistrza wypada blado. Zatem spróbuję z innej strony.

Biorąc pod uwagę ilość niezrealizowanych projektów, jestem jak Leonardo da Vinci. Oczywiście moje pomysły dotyczą głównie szycia i nie mają aż tak rewolucyjnego charakteru. Przez lata jednak trochę się ich nazbierało. Leżą spokojnie. Niekiedy są to pomysły zapisane na karteczkach dopiętych do tkanin, niekiedy jest to gotowy wykrój owinięty materiałem kupionym dawno, dawno temu. Niekiedy nawet skrojone, czasem częściowo zeszyte.

Aż chce się zapytać: co poszło nie tak? Czemu szyciowe pomysły utknęły w martwym punkcie i nawet powszechnie stosowany “międzyczas” nie wydobył ich z pudeł? Najczęściej powód był jeden: czas, a właściwie jego brak. Potem na liście powodów pojawia się pogoda, która zmienną jest i albo nie wypada szyć rzeczy jesienno-zimowych latem, albo wiosenno-letnich zimą. Bywa, że zderzenie pomysłu z rzeczywistością daje zupełnie inny efekt od zamierzonego.

Ponieważ pomysłów niezrealizowanych uzbierało mi się całkiem sporo i zajmują równie dużo miejsca, postanowiłam je w tym roku wyprowadzić z niebytu. Taki mały plan na ten rok, na który to planów nie poczyniłam. ( w zakątkach umysłu plącze mi się WIELKI PLAN - SZYJĘ Z TEGO CO MAM - czyli rozszycie zalegających tkanin i NIE KUPOWANIE NOWYCH!!!, jednak…, jednak nie widzę do tego pola do realizacji wobec wyzierających zewsząd reklam sklepów z tkaniami… Chyba, że nagle znajdę się z moim całym krawieckim majdanem na bezludnej wyspie bez wifi ….)

Na pierwszy rzut poszedł jeansowy płaszcz podbity futerkiem. Od roku, od 18 stycznia 2020, wisiał na drzwiach. Wszystko zaczęło się oczywiście od tkaniny, na którą to padł mój wzrok, a która to nieśmiało wyzierała z samego dołu regału. Oczywiście nikt na nią nie zwracał uwagi. Żal mi się jej zrobiło. W ogóle mam tak dużo współczucia dla tkanin, które “nie rokują”, których nikt nie chce, że za każdym razem czuję nieodpartą potrzebę przygarnięcia ich i okazania im, że mogą stanowić niezłą sztukę odzieży.

Nabywszy 3 metry wyżej wspomnianego materiału, pognałam do miejsca, w którym marzenia stają się rzeczywistością. W meandrach pamięci odszukiwałam już wykrój, o którego istnieniu byłam święcie przekonana. Już wiedziałam, że będę szyła płaszcz taki trochę w stylu lat 70, szwy na wierzchu, trochę taki “niedorobiony”. Szybciutko wykopałam Burdę 11/2006. Skopiowałam model 124 i przystąpiłam do krojenia. Każdy element osobno, bo futerko z długim włosem. Żadnego podklejania, żadnych odszyć poza kołnierzem. Kieszenie naszywane. Żadnego zapięcia.

Zszywanie było wyzwaniem. Futerko wplątywało się w ząbki dolnego transportu. Do tego metoda łączenia elementów, tak by futrzane podbicie wychodziło na prawą stronę, sprawiała, że ilość materiału pod stopką była doprawdy zbyt duża. Aż dotarłam do momentu tzw.: pierwszej przymiarki. Płaszcz okazał się za szeroki w ramionach i w ogóle taki prosty i nijaki, a efekt “niewykończenia” tylko pogłębiał to odczucie. Tyyyyle było do poprawy, że zniechęciło mnie to do dalszej pracy. Nawet wrzucenie fotki na IG nie wpłynęło na zmianę mojej decyzji. Płaszcz został zapakowany w pokrowiec i zawisł na drzwiach.

Pewnego dnia tego roku, promienie zimowego słońca padły na zakurzony pokrowiec. Pomyślałam: czemu nie? I to był ten moment. To, co rok temu wydawało mi się czynnością żmudną, czyli poprucie niemal całego płaszcza, teraz stanowiło ekscytujący etap na drodze do uszycia nowej rzeczy. Prułam aż nitki i futerko latało. Wprowadziłam poprawki: rękawy wszyłam “normalnie”, czyli szwy do środka, od razu linia ramion uległa zwężeniu. Dopasowałam płaszcz w talii, zwężając go o dobre kilka centymetrów. przestebnowałam szwy nicią zbliżoną do koloru futrzanego podbicia. Doszyłam mankiety, skracając je uprzednio o 2 cm. Naszyłam kieszenie. Nie wprowadziłam żadnego zapięcia, utrzymując się w przekonaniu, że to okrycie wierzchnie ma mieć charakter “zarzuć i leć”. Jednak, jak sugerowała moja Konsultantka/Fryzjerka/Wizażystka :) , jakieś guziki musiałam doszyć, bo płaszcz był “taki goły”, co też uczyniłam. Dzięki temu po obu stronach przodu widnieją po 4 guziki z odzysku.

Poczyniwszy ten pierwszy krok ku realizacji niezrealizowanego, czuję, że dobrze zrobiłam. Leonardo też powracał do swoich pomysłów z przeszłości i czasami je nawet kończył ;)

Płaszcz lubię, chociaż nie ukrywam, że jego charakter wymaga pewnego wysiłku stylizacyjnego. W wersji “na szybko” z czarnym wygląda bardzo dobrze. Nad pozostałymi wariantami ubioru i dodatków popracuję później.

PS.: Karnawał taki nijaki w tym roku, więc bawmy się szyciem i stylizacjami. Fryzurkę do sesji skręciła mi nieoceniona Agnieszka z Atelier Fryzur.

Pozdrawiam

Jola