Softshel-love

  - Wstanę jutro wcześnie i skoczę po bułeczki! - oświadczyłam. - Doprawdy? - odpowiedział On z nutą sporego niedowierzania w głosie. - Założymy się? - zapytałam zaczepnie. - Dobra! O co? - podjął wyzwanie. - O 5 metrów softshellu, który mi kupisz, jak wygram - odpowiedziałam. - A jak przegrasz?; - To uszyję Ci kutkę softshellu, z tego, który kupisz.... :)

  Wiadomo, jak się skończyło? Wiadomo! 5 metrów granatowego softshellu od miękkie.com  wylądowało na moim stole. A ponieważ bardzo lubię szyć z softshellu materiał nie leżakował ani jednego dnia. Wykrój na kurtkę miałam już prawie przygotowany. Był to jednak wykrój na kurtkę typu kangurek, do tego, w wersji oryginalnej, z ortalionu. Wykrój zaś pochodził z magazynu Victor.  

  Jakie więc należało poczynić zmiany? Przede wszystkim nie zapomnieć, że przód kurtki ma być z dwóch elementów, ze znacznym zapasem na plisę i z zamkiem po całej długości. Po drugie, że softshell to nie ortalion i należy wybrać rozmiar ciut większy. Po trzecie poszerzyć rękawy. Ustalenia długości, po licznych doświadczeniach z szyciem dla wysokich, było oczywistą kwestią. 

  Jak się szyło? No super! Maszyna szła, jak po maśle. Energicznie, bez plątania i zrywania nitki, łączyła poszczególne warstwy softshellu. Kieszenie zasuwane na zamek, zostały przeze mnie ukryte pod atrapami patek. Patek dodatkowo ozdobionych połówkami zatrzasek przez Panią Kaletnik. Pani Kaletnik nabiła też metalowe otwory wylotowe dla sznurka kaptura oraz zatrzaski przy paskach rękawa. Ponieważ kurtka miała mieć charakter miejski, nie do końca sportowy i miała w swym zamyśle służyć troszkę dłużej niż do pierwszych przymrozków, wszyłam podszewkę. Nie byle jaką podszewkę: w bajeranckie czarne esy-floresy (nie rozszyfrowane niestety przeze mnie) na stalowym tle, pięknie komponującym się z barwą włosów przyszłego właściciela kurtki. 

   I byłoby na tyle opowieści szyciowej, gdyby... Gdyby ta bajerancka podszewka nie rozeszła się w trakcie użytkowania w ciągu tygodnia. Normalnie rozsnuła się, jak licho tkana juta... A taka była ładna...

  Wiadomo, co było dalej? Wiadomo... Przeróbka... Wypruć starą, bajerancką,podszewkę i wszyć nową, mocniejszą, stabilniejszą i grubszą, taką pikowaną i z warstwą owaty. A co! Od razu informuję, że wszywanie grubszej podszewki pod softshell, grozi jego dodatkowym usztywnieniem i początkowym dyskomfortem w noszeniu kurtki. Potem się uleży...

  Zatem kurtka trafiła z powrotem na warsztat. I powisiała tam 3 miesiące zanim się nad nią zlitowałam... No co? W końcu przegrał zakład, nie? No to nie ma co od razu tak się angażować w szycie... ;)

 

  

Nie czarujmy się!

  Są takie momenty w życiu kobiety, nie czarujmy się, kiedy musi sobie coś uszyć. I nie może to być pierwsza lepsza kiecka typu cztery szwy i do pracy. O nie! To musi być coś wyjątkowego! Stopień wyjątkowości zależy oczywiście od okoliczności,  indywidualnych upodobań, od predyspozycji finansowych, nie czarujmy się..., ale od pogody już niekoniecznie... 

   Okoliczności są w tym przypadku najważniejsze. Okoliczności życiowe. Nie czarujmy się, czterdzieste urodziny, to nie przelewki. Coś się wtedy kończy, coś zaczyna, ktoś wchodzi na życiowy wiraż, a ktoś inny wychodzi z niego na prostą. Bilanse, podsumowania, tabelki w Excel'u, plusy dodatnie, plusy ujemne, waga ciągle oszukuje... Niektórzy twierdzą, że czas zmądrzeć, inni, że życie zaczyna się po czterdziestce. Nie czarujmy się, nic już nie będzie takie jak przedtem. Będzie lepsze!

  Bo podsumowując, prawie dwadzieścia lat z maszyną, materiałami i Burdą, to ogromny zastrzyk wiedzy na nadchodzące sezony nieustającego pasma sukcesów. I wchodząc w ten nowy etap życia, musiałam sobie coś uszyć. Wizja była mocno rozbudowana i znacznie bardziej wykrojona. Szyfony, organza, dzianina i futro! Zaczęłam od dołu sukni. Skroiłam szyfony i organzę z półkoła na maksymalną długość. Odwiesiłam do naciągnięcia. Organza, nie czarujmy się, nie sprawdziła się w tym zestawie. Nie chciała współpracować, wytwarzając ładunki elektryczne i zmuszając szyfon do przyklejania się do niej. Została wypruta. Pozostawione samym sobie szyfony, ładnie spłynęły po srebrzystej podszewce.  Góra sukni powstała z dzianiny w kolorze kość słoniowa z dużym połyskiem, jednak subtelnym.  Żeby szyfonowy dół nie naciągną dzianinowej góry, w pasie wszyłam rypsową taśmę. Taśma ma długość 2 cm mniejszą od obwodu mojego pasa, nie czarujmy się, to nie było 60 cm. Taśma ma trzymać sukienkę i ma zapewnić warunki oddechowe.  

  Futro, całe 110 cm, zostało przemianowane z etoli na krótkie wdzianko bez zapięcia i z rękawem 3/4, na podszewce. Nie czarujmy się, ani ziębi, ani grzeje, ale zapewnia efekt wow i dodatkowo plus size. Jednak idealnie wpisuje się w stylizację. 

  Jeśli kogoś interesuje jak długo szyłam ten zestaw, to odpowiem, że dwa dni. Dwa dni z licznymi przerwami na kawę, pogaduchy i rozmyślania. Nie czarujmy się, szycia to tam było z 8 godzin...   

   Czy jakieś postanowienia na ten nowy rozdział w życiu? Szyć więcej! I prowadzić dokumentację, tego co się uszyło: próbki materiałów, ilość, model, cenne uwagi, może zdjęcie... 

  Nie czarujmy się, szycie jest piękne!