Rozmiar kontra fason.

Od pewnego czasu prowadzę obserwację. Jednak, aby być bardziej wiarygodną, powinnam podać dokładny czas trwania tejże obserwacji, wszak podjęte działania mają prowadzić do wysnucia wniosków i opublikowania wyników.

Zatem: przez trzy lata prowadziłam obserwacje i doszłam do następujących wniosków: my, kobiety, nie mamy jednego rozmiaru odzieżowego. Mamy ich aż trzy, a kobiety szyjące z Burdy nawet cztery*.

Oto one: rozmiar pierwszy - mentalny - to jest nasze wyobrażenie o sobie, to jak siebie postrzegamy, jak zapamiętałyśmy siebie w tzw. “najlepszych czasach” , czyli młodości. Najczęstszym rozmiarem mentalnym, idealizującym, jest rozmiar 38.

Rozmiar numer dwa, to rozmiar sklepowy. Tutaj pojawiają się dwa podtypy: primo - najczęściej komentowane stwierdzeniem “popatrz, noszę 44, a weszłam w 38” ; i secundo - “no bez przesady, jakie 2XL jak mam rozmiar 42!?”. Jest to spowodowane - nie, nie szalejącą inflacją - a szalejącą rozmiarówką. I jak pierwszy podtyp wpływa na poprawę samopoczucia - wiadomo, tak nagle schudnąć w przymierzalni, to jest coś - tak drugi potrafi nas dobić psychicznie i doprowadzić do stwierdzenia, że na takie gabaryty to ja nic fajnego nie kupię! (oloboga!) Przy tym rozmiarze, nazwanym przeze mnie sklepowym, trzeba wziąć pod uwagę jedno: czy kupujemy rozmiar, czy fason, o czym za chwilę.

Rozmiar trzeci - realny. O nim najczęściej wie tylko krawcowa. Z centymetrem w ręce skrupulatnie zbiera dane wrażliwe: obwód biustu (tu nie musi być mało ;)) - 110 cm, obwód talii (najczęściej na wdechu i zawsze jest za dużo) - 90 cm, obwód bioder (całe szczęście w epoce “kardashian” dominują zacne tyły) - 115 cm. Inteligentna krawcowa, trafiająca na nadającego na tych samych falach klienta, zawsze, bez względu na parametry wrażliwe wyżej wymienionego, “będzie szyła” ;) rozmiar mentalny o idealnych wymiarach 90-60-90 ;). Zawsze. Ceną jest zadowolenie klienta i błysk zazdrości w oczach innych.

* Pozostał nam temat z gwiazdką, czyli rozmiar burdowy, dotyczący tylko osób szyjących z kultowego magazynu, czyli z Burdy. Tutaj trzeba pamiętać, że tabele rozmiarów zostały stworzone pod populację kobiet zamieszkujących tereny Niemiec. W tym należy upatrywać głównego problemu, jakim jest wstrzelenie się w rozmiarówkę Burdy, znanych ze swej urody (i innych cnót), Polek. I tak, na podstawie wyżej odnotowanych danych wrażliwych i badań przeprowadzonych na samej sobie, za nic w świecie nie powinnam szyć rozmiaru 42, tylko 44, a nawet 46! Piszę to z pozycji osoby doświadczonej w szyciu (nawet daszek do altany szyłam, no i maski, także ten…) . Biorąc pod uwagę swoje wymiary, fason modelu i rodzaj tkaniny, i kopiując, krojąc i zszywając rozmiar mi przypisany wedle pisma szyciowego - 44, za każdym razem kończyłam w bezkształtnym tworze o nieokreślonym fasonie! Po latach już wiem, co i jak ze mną jest nie tak, jeśli chodzi o szycie, ma się rozumieć ;) i szyję 42, a 44 tylko wtedy, kiedy fason mnie się podoba, a przypisany jest rozmiarom z plusem. Wtedy troszkę trzeba zmniejszyć.

I tak oto, tanecznym krokiem przechodzimy do sedna tych dywagacji rozmiarowych, czyli: jak zabijamy fason rozmiarem. I już nie będzie tak miło! Na podstawie tego, co widzę na co dzień, stwierdzam, że dalej chodzimy w rzeczach za ciasnych, czyli za małych, święcie przekonani, że ciasne nas wyszczupli! Bo wszyscy chcemy być szczupli, podejmując minimalny wysiłek, jakim jest odzianie się w dzianinę. Jesteśmy do tego tak przyzwyczajeni, że gdy przyjdzie zawdziać rzecz dopasowaną do naszej sylwetki, a jeszcze uszytą, to czujemy się w niej niekomfortowo (dlatego pierwsza przymiarka jest w wielu przypadkach doświadczeniem rozczarowującym). Nagle na nasz obraz w mentalnym rozmiarze, nachodzi drugi w rozmiarze realnym. W 99% obrazy te się nie pokrywają… I zaczyna się polka galopka, która ma na celu doprowadzenie ubrania do stanu, w którym fason traci swój charakter, ale w którym dana osoba uzewnętrzni swój charakter, ze szkodą dla tego pierwszego. I zaczyna się przeciąganie liny, przesuwanie granic i odkrywanie nieodkrytych pokładów cierpliwości. Fason konta wizja klienta!

Wszechobecne “kupiłam 38, a noszę 42”, nawiązujące do rozmiaru sklepowego, działa pozytywnie na psychikę, ale już niekoniecznie dobrze robi dla fasonu. Bo może to celowo miało być takie luźne, może ilość tego luzu jest inna dla każdego rozmiaru, może ten fason właśnie tak widział projektant? Zakładając rozmiar mniejszy, szkodzimy temu, co artysta - projektant, miał na myśli. Burzymy jego koncepcję, jego wizję.

Szyjąc dla siebie, możemy więcej, bo znamy swoją sylwetkę, swoje upodobania. Możemy zmniejszyć lub poszerzyć, a będąc już na wyższym stopniu wtajemniczenia szyciowego, modyfikować wedle własnego uznania .

Możemy uszyć na przykład model 101 z Burdy 11/2007, który pierwotnie był sukienką…. No żart, żart oczywiście, tak na pobudzenie, bo już tyle trzeba było przeczytać…

Zatem możemy uszyć model 101 z Burdy 11/2017 pozbawiając go rękawów, ale zachowując jego wszystkie obszerności. Bez komentowania, że uszyłam swój rozmiar, a tu jeszcze wejdzie baba z dziadem i kogut, co to go baba ma w bucie. Bo tak ma być! Bo tak zaplanował projektant! Bo chciał, by cieszyć się obszernością, przytulnością tkaniny/dzianiny, jej miękkim opadaniem ku dołowi, swobodnym falowaniem poł (czy ktoś jeszcze wie co to są “poły płaszcza”?) w trakcie ruchu i wielgachnymi kieszeniami, które spokojnie mogą robić za torebkę. Zaręczam, że szyjąc rozmiar 36 tego efektu nie osiągnęłabym.

Na koniec dodam, że płaszcz przerobiłam na kamizelę “narzuć i leć”, oby projektant mi wybaczył! Nic nie zwęziłam, jest szeroko jak fason w Burdzie nakazał! Tkanina pochodzi ze sklepu stacjonarnego i jest tworem sztucznym do cna. Uznając, że prawa strona tkaniny jest gładka, stała się ona wierzchem kamizeli, a jej futrzasta cześć zajęła miejsce spodnie, znaczy się lewe. Strona futrzasta, nie będąc do końca zachwycona przyznanym miejscem, z wielkim zacięciem “obrała” wszystkie czarne rzeczy jakie mam ;)

Podsumowując: nie niszczmy fasonu rozmiarem!

Z krawieckim pozdrowieniem

Jola.

Płaszcz niosący nadzieję.

Halo? Haaaaalooooo…

Jest tu kto? Jakaś szyjąca dusza?

To ja… Stoję na progu mojego blogowego pokoju, jak wiele razy wcześniej. Uchylam drzwi, wejść…, nie wejść…? Na pólkach równiutko stoją posty, na ścianach, podświetlone jak plakaty w kinowych witrynach, pysznią się co lepsze zdjęcia. Kursorem przesuwam walające się po podłodze rozpoczęte projekty, zapisane strony, pojedyncze zdania, zdjęcia do obróbki…

Tyle mnie tu nie było… Tyle rzeczy zostało uszytych…

Z dużą dozą niepewności dotykam klawiatury. Arkusz “nowy post” przeraża swoją bielą… Pierwsze słowa są niemal jak popiół z paleniska wysypany na nieskazitelną połać śniegu.

Jednak czuję, że ten blog był fajną częścią mojego życia. Właściwie od niego wiele się zaczęło i zmian i znajomości, które przerodziły się w przyjaźń.

Zatem: witam ponownie!

Wchodzę w to blogowanie z nadzieją, to znaczy z płaszczem w kolorze nadziei, w kolorze zielonym. Czy każdy odcień zieleni jest kolorem nadziei? Zakładając, że tak, szmaragdowa zieleń jest bardzo dobrym nośnikiem nadziei.

Uszyłam ten płaszcz prawie rok temu. W przypływie nagłej potrzeby i niespodziewanie odkrytych pokładów “międzyczasu”, powstał wykrój, a zaraz po nim pojawiły się poszczególne elementy modelu, które niemal natychmiast zostały podklejone i pozszywane.. Proces ten dotyczył zarówno elementów z tkaniny wierzchniej, jak i podszewki.

Nie wzbogaciłam płaszcza w dodatkową warstwę ocieplającą, gdyż wyszłam z założenia, że model jest dosyć obszerny i spokojnie można pod niego założyć dodatkową, cieplejszą warstwę odzieży. A model, model pochodzi z magazynu “Kocham Szycie” 9/2019 i jest z gatunku “łatwiej się nie da”, chociaż zapewne można (można np. nie doszyć podszewki, bardzo modne obecnie…;) ). Podkleiłam flizeliną całe przody i odszycia przodów, obie warstwy kołnierza i górną część tyłu, taśmą flizelinową wzmocniłam szwy. Chyba najtrudniejszym elementem tego modelu jest wszycie kieszeni wpuszczanych, ale co się nie naprujesz, to się nie nauczysz ;) Potem zostaje już tylko podszewka i jej ustabilizowanie. Polecam ustabilizować ją w większej ilości miejsc, gdyż ze względu na obszerność elementów, może ona żyć własnym życiem w stosunku do warstwy wierzchniej. Na koniec pasek - łatwizna ;)

Materiał płaszczowy Boucle, zanim trafił w lukę “międzyczasu”, odleżał swoje. Inaczej chyba szycie się nie liczy ;) Zakupiłam go w miekkie.com, które ma wiele świetnej jakości tkanin, ale tego niestety w tej chwili nie… Tkanina jest mięsista, ale miękko się układa (jakże mogłaby inaczej ;) ).

I można powiedzieć tadaaaammmm, gotowe. Chodziłam w nim na przełomie zimy i wiosny, nie zmarzłam. Zdjęcia robiłam na wiosnę, publikuję końcem jesieni. W te najbardziej ponure grudniowe dni, gdy jeszcze jesień, a zima już pracuje nad swoim PR-em, posypując śniegiem jak cukrem pudrem.

W związku z tym, że płaszcz jest zielony i na zdjęciach dodatkowo wzmocniony wiosennym akcentem w postaci żółtych tulipanów, o tej porze roku daje wyraźny znak nadziei, że będzie dobrze, że wiosna przed nami, a po drodze wiele miłych dni…

Dbajcie o siebie.

Jola






Rzeczy niedokończone - płaszcz jeansowy

Jestem jak Leonardo da Vinci, tyle że w sukience… O, nie do końca trafne porównanie. Jak podają renesansowe źródła, Mistrz nosił się nad wyraz elegancko: tuniki, peleryny, rajstopy… Jeśli więc tunika to prawie sukienka, porównanie do Mistrza wypada blado. Zatem spróbuję z innej strony.

Biorąc pod uwagę ilość niezrealizowanych projektów, jestem jak Leonardo da Vinci. Oczywiście moje pomysły dotyczą głównie szycia i nie mają aż tak rewolucyjnego charakteru. Przez lata jednak trochę się ich nazbierało. Leżą spokojnie. Niekiedy są to pomysły zapisane na karteczkach dopiętych do tkanin, niekiedy jest to gotowy wykrój owinięty materiałem kupionym dawno, dawno temu. Niekiedy nawet skrojone, czasem częściowo zeszyte.

Aż chce się zapytać: co poszło nie tak? Czemu szyciowe pomysły utknęły w martwym punkcie i nawet powszechnie stosowany “międzyczas” nie wydobył ich z pudeł? Najczęściej powód był jeden: czas, a właściwie jego brak. Potem na liście powodów pojawia się pogoda, która zmienną jest i albo nie wypada szyć rzeczy jesienno-zimowych latem, albo wiosenno-letnich zimą. Bywa, że zderzenie pomysłu z rzeczywistością daje zupełnie inny efekt od zamierzonego.

Ponieważ pomysłów niezrealizowanych uzbierało mi się całkiem sporo i zajmują równie dużo miejsca, postanowiłam je w tym roku wyprowadzić z niebytu. Taki mały plan na ten rok, na który to planów nie poczyniłam. ( w zakątkach umysłu plącze mi się WIELKI PLAN - SZYJĘ Z TEGO CO MAM - czyli rozszycie zalegających tkanin i NIE KUPOWANIE NOWYCH!!!, jednak…, jednak nie widzę do tego pola do realizacji wobec wyzierających zewsząd reklam sklepów z tkaniami… Chyba, że nagle znajdę się z moim całym krawieckim majdanem na bezludnej wyspie bez wifi ….)

Na pierwszy rzut poszedł jeansowy płaszcz podbity futerkiem. Od roku, od 18 stycznia 2020, wisiał na drzwiach. Wszystko zaczęło się oczywiście od tkaniny, na którą to padł mój wzrok, a która to nieśmiało wyzierała z samego dołu regału. Oczywiście nikt na nią nie zwracał uwagi. Żal mi się jej zrobiło. W ogóle mam tak dużo współczucia dla tkanin, które “nie rokują”, których nikt nie chce, że za każdym razem czuję nieodpartą potrzebę przygarnięcia ich i okazania im, że mogą stanowić niezłą sztukę odzieży.

Nabywszy 3 metry wyżej wspomnianego materiału, pognałam do miejsca, w którym marzenia stają się rzeczywistością. W meandrach pamięci odszukiwałam już wykrój, o którego istnieniu byłam święcie przekonana. Już wiedziałam, że będę szyła płaszcz taki trochę w stylu lat 70, szwy na wierzchu, trochę taki “niedorobiony”. Szybciutko wykopałam Burdę 11/2006. Skopiowałam model 124 i przystąpiłam do krojenia. Każdy element osobno, bo futerko z długim włosem. Żadnego podklejania, żadnych odszyć poza kołnierzem. Kieszenie naszywane. Żadnego zapięcia.

Zszywanie było wyzwaniem. Futerko wplątywało się w ząbki dolnego transportu. Do tego metoda łączenia elementów, tak by futrzane podbicie wychodziło na prawą stronę, sprawiała, że ilość materiału pod stopką była doprawdy zbyt duża. Aż dotarłam do momentu tzw.: pierwszej przymiarki. Płaszcz okazał się za szeroki w ramionach i w ogóle taki prosty i nijaki, a efekt “niewykończenia” tylko pogłębiał to odczucie. Tyyyyle było do poprawy, że zniechęciło mnie to do dalszej pracy. Nawet wrzucenie fotki na IG nie wpłynęło na zmianę mojej decyzji. Płaszcz został zapakowany w pokrowiec i zawisł na drzwiach.

Pewnego dnia tego roku, promienie zimowego słońca padły na zakurzony pokrowiec. Pomyślałam: czemu nie? I to był ten moment. To, co rok temu wydawało mi się czynnością żmudną, czyli poprucie niemal całego płaszcza, teraz stanowiło ekscytujący etap na drodze do uszycia nowej rzeczy. Prułam aż nitki i futerko latało. Wprowadziłam poprawki: rękawy wszyłam “normalnie”, czyli szwy do środka, od razu linia ramion uległa zwężeniu. Dopasowałam płaszcz w talii, zwężając go o dobre kilka centymetrów. przestebnowałam szwy nicią zbliżoną do koloru futrzanego podbicia. Doszyłam mankiety, skracając je uprzednio o 2 cm. Naszyłam kieszenie. Nie wprowadziłam żadnego zapięcia, utrzymując się w przekonaniu, że to okrycie wierzchnie ma mieć charakter “zarzuć i leć”. Jednak, jak sugerowała moja Konsultantka/Fryzjerka/Wizażystka :) , jakieś guziki musiałam doszyć, bo płaszcz był “taki goły”, co też uczyniłam. Dzięki temu po obu stronach przodu widnieją po 4 guziki z odzysku.

Poczyniwszy ten pierwszy krok ku realizacji niezrealizowanego, czuję, że dobrze zrobiłam. Leonardo też powracał do swoich pomysłów z przeszłości i czasami je nawet kończył ;)

Płaszcz lubię, chociaż nie ukrywam, że jego charakter wymaga pewnego wysiłku stylizacyjnego. W wersji “na szybko” z czarnym wygląda bardzo dobrze. Nad pozostałymi wariantami ubioru i dodatków popracuję później.

PS.: Karnawał taki nijaki w tym roku, więc bawmy się szyciem i stylizacjami. Fryzurkę do sesji skręciła mi nieoceniona Agnieszka z Atelier Fryzur.

Pozdrawiam

Jola


Kurtka męska - szycie z poświęceniem.

Analizując moje szyciowe poczynania dochodzę do wniosku, że potrzebne mi jest wsparcie spoza sfery materialnej. Na wszelkie szyciowe zawirowania można krzyknąć: “na Teutatesa!”, ale po co w to mieszać galijskiego boga, który na dodatek odpowiada tylko za to, by niebo nie spadało nam na głowę? Zatem zaczęłam szukać pośród patronów krawców i zupełnie przypadkiem trafiłam na świętego Ekspedyta, którego wstawiennictwo ma pomagać w sprawach nagłych i pilnych potrzebach.

Moje szycie to w 78% sprawy nagłe, wynikające z pilnych potrzeb i taki święty Ekspedyt jest jak znalazł. Tylko jakąś modlitwę trzeba ułożyć, bo do każdego świętego jest jakaś modlitwa, a tu trzeba jeszcze tę modlitwę spersonalizować szyciowo. Jakieś pomysły? Czekam na Waszą inwencję twórczą… Aha Ekspedyt był oczywiście męczennikiem, a wcześniej żołnierzem w armii rzymskiej.

A propos “męczennictwa”, czy nie uważacie, że szycie niejednokrotnie kwalifikuje się do tego rodzaju poświęcenia? Ile to trzeba się naczekać czasem na realizację projektu, ile naszukać tkanin, dodatków, ile naczekać na kuriera z przesyłką? Ile razy trzeba wykazać się elastycznością i zmienić początkowe założenia projektu, bo a to odcień nie ten, a to dodatki nie takie, a to koncentracja w trakcie krojenia zawiedzie… ? Do tego jeszcze przymiarki, poprawki, palce pokłute szpilkami, w karku strzela, wzrok słabnie… Męczennictwo jak nic! I to w imię “must have”, jakości i niepowtarzalności.

Zatem szyjąc jesteśmy o krok od świętości? I cuda czynimy niemal z niczego, i świadków mamy. Na dodatek wykazujemy się niebywałym heroizmem rezygnując z szycia dla siebie, chociaż nasz tkaninowy egoizm nam tego nie ułatwia, na rzecz szycia dla innych!

A wszystko to czynimy z miłości, z miłości do szycia i osób nam bliskich.

I tak z miłości do szycia i nie tylko, wyrzekłam się własnych potrzeb, chociaż doprawdy “nie mam się w co ubrać!!!” i uszyłam mężowi kurtkę na zimę, bo on też nie miał się w co ubrać… Co prawda nie spodziewałam się aż takiej zimy… Już jakiś czas temu ( raptem 7 lat ;) ) wypatrzyłam w Burdzie 10/2014 model 132 na kurtkę męską. Jeśli chodzi o zdjęcie w żurnalu, to w ogóle nie było jej widać. Jakieś pozowanko na łajbie nie przekonywało do zainteresowania się modelem, bo kto tam u nas na południu kraju relaksuje się na jachtach? No nieliczni szczęśliwcy.

Jednak już tak mam, że jak w Burdzie na zdjęciu nie widać za dobrze o co chodzi w danym modelu, to trzeba się mu przyjrzeć z bliska. Zainteresowanie dodatkowo wzrasta w przypadku modeli męskich, którymi Burda za bardzo nas nie rozpieszcza. I powiem tak, rysunek we wkładce technicznej też nie powalał. Uparłam się jednak, bo naszła mnie nagła wizja, a M wykazywał pilną potrzebę posiadania kurtki. Odrysowałam elementy wykroju, delikatnie sugerując się zdjęciem, o rozmiar mniejsze, bo coś szeroko mi się zdawało, iiii … co nieco pozmieniałam…, głównie przedłużyłam, a tyłowi nadałam “parkowy “ sznyt.

Kurtka podszyta jest grubszą pikówką i posiada na tyle luzu, by móc założyć pod nią warstwy odzieży zapewniające dodatkową ochronę przed zimnem, a nie pozbawiające komfortu poruszania się. Na początku odbierałam niejasne sygnały, że ten luz, czytaj “obszerność”, nie do końca przypadł M. do gustu. I jeszcze rękawy tak nisko wszyte, a tkanina wierzchnia w połączeniu z pikówką dawała efekt sztywności… Sama zaczynałam mieć wątpliwości. Ileż to twórca musi znieść braku zrozumienia dla modelu!? Dobrze, że w przypadku ubrań zrozumienie “co artysta miał na myśli” następuje szybciej niż w przypadku malarzy…

Na oklaski trzeba było poczekać. Po kilku “noszeniach” fason się uleżał. Kurtka posiada kilka zalet, w tym duże kieszenie z klapami na zatrzaski, kieszenie piersiowe na zamek, kaptur chroniący od niekorzystnych warunków atmosferycznych i nieopadający na oczy, ściągacze dzianinowe w rękawach, co by nie było zimno w nadgarstki w trakcie trzymania rąk na kierownicy i zamek główny typu góra-dół.

W trakcie realizacji projektu “kurtka na zimę” pożeniłam tkaninę “kurtkową” odporną na wodę i wiatr, nabytą stacjonarnie w Świecie Tkanin - oddział Tarnów, ze ściągaczami z miekkie.com. Wyszedł z tego niezły mariaż, gdyż i tkanina i ściągacze zachowują się pierwszorzędnie.

Dodatkową ozdobą kurtki są napy i przelotki - przy tej średnicy mówienie o “oczkach” jest nie na miejscu. Zatem nabiłam i napy i przelotki za pomocą podstawowego narzędzia jakim jest młotek, wywołując tym nagłe zainteresowanie i wyrazy uznania: “no co sie tłucze???!!!”. To zdarzenie, szczególnie gwałtownie wyrażane zainteresowanie, zrodziło kolejną pilną potrzebę, którą jest posiadanie napownicy, a więc święty Ekspedycie, działaj! Pilna potrzeba!

Wracając jednak do kurtki dla M, tak oto przedstawia się realizacja nagłych i pilnych potrzeb szyciowych, połączonych z poświęceniem i miłością, nie tylko do szycia…

Ps. Aureolę przyszyję sobie sama



Obrus albo sukienka!

Nie ma takiej możliwości, aby było to niemożliwe. Posiadając umiejętność szycia, a więc super moc, której mogą Ci pozazdrościć wszyscy, możesz każdy materiał przeszyć po swojemu. Na początku drogi nie jeden raz sięgasz po tkaninę, której “nie będzie żal, jeżeli coś pójdzie nie tak”. Potem coraz więcej wiesz, umiesz i żaden materiał Ci nie straszny. I czasami szkoda Ci tylko czasu na szycie z czegoś, co będzie sprawiać problemy. Ale mimo tego, mimo ogromu wiedzy, doświadczenia, znajomości języka burdyjskiego i tak sięgniesz po materiał, który… według przypisanego mu przez producenta przeznaczenia, najlepiej nadaje się na obrus!

Bo cóż, że bawełna; cóż, że drukowany z jednej strony; cóż, że tak pięknie komponowałby się na stole w otoczeniu białych krzeseł. A ja widziałam w nim sukienkę. I ten zamysł zrealizowałam.

Z czeluści pudeł wyciągnęłam wykrój, jeden z najstarszych, z czasów, gdy jeszcze nie pakowałam modeli do kopert i nie opisywałam szczegółowo. Ale pamiętałam o nim, był jednym z pierwszych, które szyłam, oczywiście pochodził z Burdy… Takich rzeczy się nie zapomina…

Był to model na sukienkę na szeleczkach, a jak wynikało z zapisu linii na elementach wykroju, przeznaczony był dla sukienki krojonej ze skosu. Jaki to numer Burdy?, rozprujcie mnie, a nie pamiętam!

W każdym razie, wyżej omówiony wykrój w połączeniu z materiałem na obrus, tworzył według mnie, idealną sukienkę na plażę. Nie było na co czekać, musiałam działać.

Dzisiaj z tego okresu pozostały tylko miłe wspomnienia. Ułożenie modelu na wzorze tak, by jak najmniej go naruszyć, doszycie odszycia (!!!) do dekoltu, wszycie krytego (!!!) zamka i podwinięcie na taśmie termicznej!!! Chyba się nie spieszyłam… ;) Jak na zupełnie zwykłą sukienkę plażową z materiału na obrus, dosyć się przyłożyłam…

Potem był tylko relaks… niemal pusta plaża… przestrzeń… szum morza…



Kryminał czteronitkowy

- Proszę się skupić: w co była ubrana żona w dniu zaginięcia? ; - Nie wiem…, tyle tego ma…, no i zależy ile miała czasu przed wyjściem do pracy…; - Proszę doprecyzować; - Jeśli miała więcej czasu, tak około 1,5 godziny, mogła sobie coś uszyć… Policjant spojrzał zdziwiony: - Na czym żona szyje? - zapytał. - Na coverlocku - odpowiedział mąż…

To może być całkiem niezły początek krawieckiego kryminału, prawda? Takiego, w którym ginie pasjami szyjąca żona. Kto za tym stoi? Czy mąż, który ma dość zalegających wszędzie materiałów i nitek w rosole; czy zazdrosna, nieszyjąca, koleżanka; czy może sama żona, która dla szycia rzuciła wszystko… CDN…

A teraz palce do góry, która z nas, szyjących, szyła tak “na gorąco” , tuż przed wyjściem i jeszcze nitki obcinała w biegu, a guzik doszywała w przerwie na kawę? No tak myślałam… Jest nas sporo.

Ktoś powie: ale co w 1,5 godziny można uszyć? A można! Można sobie machnąć takie oto wdzianko. Ciepły przyodziewek na wrześniowe poranki. Wygodny sweter w stylu oversize. Ocieplacz, któremu w oryginale do pełni szczęścia brakuje kieszeni.

Przyznam się, że krążyłam wokół tego wykroju: Burda 12/2018 model 121 A, już od dawna, co najmniej od dwóch lat. Zawsze czegoś brakowało, a najczęściej materiału. W końcu planety ułożyły się w odpowiedniej koniunkcji dla modelu 121 A i zabrałam się do pracy. 2,5 metra dzianiny sweterkowej w prążek poszło pod ostrza nożyczek.

Proponowany model jest bardzo obszerny, co trzeba wziąć pod uwagę już na samym początku. Dla rozmiaru 42 proponuję kopiować elementy wykroju w rozmiarze 38/40. Potem już jest górki: dwa szwy ramienne wraz z golfem, dwa szwy boczne, jeden szew środkowy przodu, dwa przeszycia ściągaczy plus ich doszycie do części głównej , no i podwinięcie. W pierwszym odruchu chciałam spasować te prążki na szwie przodu, ale… za dużo ich było… Wszystko można wykonać na “coverku” , co też uczyniłam lub, jeżeli dzianina się “nie siepie”, na zwykłej maszynie do szycia. Posiadacze zwykłych maszyn w tym przypadku mogą mieć nawet przewagę nad posiadaczami covelocków, bo te, zmuszone do pracy w trybie nagłym lubią odmówić posłuszeństwa, dostają jakichś humorków i plątają te nitki okropnie. To z kolei może prowadzić właścicielkę wyżej wymienionej maszyny, chcącej posiadać nagle nowy ciuch, do czynów karalnych z jakiegoś kodeksu (nie wiem pod jakim paragrafem figuruje rzut coverkiem przez okno, który może spaść na kogoś? ), no i kryminał jak nic!

Jedyną rzeczą, której brakuje temu fantastycznemu modelowi są kieszenie. Przekonałam się o tym w trakcie przymiarki. Normalnie ręce bezwiednie wykonują ruch, jakby chciały się schować w przepastnych, cieplutkich workach kieszeniowych. Czasu nie było za dużo, więc postanowiłam naszyć takie zwykłe dwa kwadraty… Jak naszyłam, tak szybko wyprułam. Nie pasowały. Lepiej będą wyglądały kieszenie wpuszczone, ale to nastąpi niestety kiedyś…

Tymczasem rankami wskakuję w takie oto milutkie swetrzysko i znikam…w pracowni ;)

Pozdrawiam

Jola