Rzeczy niedokończone - płaszcz jeansowy

Jestem jak Leonardo da Vinci, tyle że w sukience… O, nie do końca trafne porównanie. Jak podają renesansowe źródła, Mistrz nosił się nad wyraz elegancko: tuniki, peleryny, rajstopy… Jeśli więc tunika to prawie sukienka, porównanie do Mistrza wypada blado. Zatem spróbuję z innej strony.

Biorąc pod uwagę ilość niezrealizowanych projektów, jestem jak Leonardo da Vinci. Oczywiście moje pomysły dotyczą głównie szycia i nie mają aż tak rewolucyjnego charakteru. Przez lata jednak trochę się ich nazbierało. Leżą spokojnie. Niekiedy są to pomysły zapisane na karteczkach dopiętych do tkanin, niekiedy jest to gotowy wykrój owinięty materiałem kupionym dawno, dawno temu. Niekiedy nawet skrojone, czasem częściowo zeszyte.

Aż chce się zapytać: co poszło nie tak? Czemu szyciowe pomysły utknęły w martwym punkcie i nawet powszechnie stosowany “międzyczas” nie wydobył ich z pudeł? Najczęściej powód był jeden: czas, a właściwie jego brak. Potem na liście powodów pojawia się pogoda, która zmienną jest i albo nie wypada szyć rzeczy jesienno-zimowych latem, albo wiosenno-letnich zimą. Bywa, że zderzenie pomysłu z rzeczywistością daje zupełnie inny efekt od zamierzonego.

Ponieważ pomysłów niezrealizowanych uzbierało mi się całkiem sporo i zajmują równie dużo miejsca, postanowiłam je w tym roku wyprowadzić z niebytu. Taki mały plan na ten rok, na który to planów nie poczyniłam. ( w zakątkach umysłu plącze mi się WIELKI PLAN - SZYJĘ Z TEGO CO MAM - czyli rozszycie zalegających tkanin i NIE KUPOWANIE NOWYCH!!!, jednak…, jednak nie widzę do tego pola do realizacji wobec wyzierających zewsząd reklam sklepów z tkaniami… Chyba, że nagle znajdę się z moim całym krawieckim majdanem na bezludnej wyspie bez wifi ….)

Na pierwszy rzut poszedł jeansowy płaszcz podbity futerkiem. Od roku, od 18 stycznia 2020, wisiał na drzwiach. Wszystko zaczęło się oczywiście od tkaniny, na którą to padł mój wzrok, a która to nieśmiało wyzierała z samego dołu regału. Oczywiście nikt na nią nie zwracał uwagi. Żal mi się jej zrobiło. W ogóle mam tak dużo współczucia dla tkanin, które “nie rokują”, których nikt nie chce, że za każdym razem czuję nieodpartą potrzebę przygarnięcia ich i okazania im, że mogą stanowić niezłą sztukę odzieży.

Nabywszy 3 metry wyżej wspomnianego materiału, pognałam do miejsca, w którym marzenia stają się rzeczywistością. W meandrach pamięci odszukiwałam już wykrój, o którego istnieniu byłam święcie przekonana. Już wiedziałam, że będę szyła płaszcz taki trochę w stylu lat 70, szwy na wierzchu, trochę taki “niedorobiony”. Szybciutko wykopałam Burdę 11/2006. Skopiowałam model 124 i przystąpiłam do krojenia. Każdy element osobno, bo futerko z długim włosem. Żadnego podklejania, żadnych odszyć poza kołnierzem. Kieszenie naszywane. Żadnego zapięcia.

Zszywanie było wyzwaniem. Futerko wplątywało się w ząbki dolnego transportu. Do tego metoda łączenia elementów, tak by futrzane podbicie wychodziło na prawą stronę, sprawiała, że ilość materiału pod stopką była doprawdy zbyt duża. Aż dotarłam do momentu tzw.: pierwszej przymiarki. Płaszcz okazał się za szeroki w ramionach i w ogóle taki prosty i nijaki, a efekt “niewykończenia” tylko pogłębiał to odczucie. Tyyyyle było do poprawy, że zniechęciło mnie to do dalszej pracy. Nawet wrzucenie fotki na IG nie wpłynęło na zmianę mojej decyzji. Płaszcz został zapakowany w pokrowiec i zawisł na drzwiach.

Pewnego dnia tego roku, promienie zimowego słońca padły na zakurzony pokrowiec. Pomyślałam: czemu nie? I to był ten moment. To, co rok temu wydawało mi się czynnością żmudną, czyli poprucie niemal całego płaszcza, teraz stanowiło ekscytujący etap na drodze do uszycia nowej rzeczy. Prułam aż nitki i futerko latało. Wprowadziłam poprawki: rękawy wszyłam “normalnie”, czyli szwy do środka, od razu linia ramion uległa zwężeniu. Dopasowałam płaszcz w talii, zwężając go o dobre kilka centymetrów. przestebnowałam szwy nicią zbliżoną do koloru futrzanego podbicia. Doszyłam mankiety, skracając je uprzednio o 2 cm. Naszyłam kieszenie. Nie wprowadziłam żadnego zapięcia, utrzymując się w przekonaniu, że to okrycie wierzchnie ma mieć charakter “zarzuć i leć”. Jednak, jak sugerowała moja Konsultantka/Fryzjerka/Wizażystka :) , jakieś guziki musiałam doszyć, bo płaszcz był “taki goły”, co też uczyniłam. Dzięki temu po obu stronach przodu widnieją po 4 guziki z odzysku.

Poczyniwszy ten pierwszy krok ku realizacji niezrealizowanego, czuję, że dobrze zrobiłam. Leonardo też powracał do swoich pomysłów z przeszłości i czasami je nawet kończył ;)

Płaszcz lubię, chociaż nie ukrywam, że jego charakter wymaga pewnego wysiłku stylizacyjnego. W wersji “na szybko” z czarnym wygląda bardzo dobrze. Nad pozostałymi wariantami ubioru i dodatków popracuję później.

PS.: Karnawał taki nijaki w tym roku, więc bawmy się szyciem i stylizacjami. Fryzurkę do sesji skręciła mi nieoceniona Agnieszka z Atelier Fryzur.

Pozdrawiam

Jola


Kurtka męska - szycie z poświęceniem.

Analizując moje szyciowe poczynania dochodzę do wniosku, że potrzebne mi jest wsparcie spoza sfery materialnej. Na wszelkie szyciowe zawirowania można krzyknąć: “na Teutatesa!”, ale po co w to mieszać galijskiego boga, który na dodatek odpowiada tylko za to, by niebo nie spadało nam na głowę? Zatem zaczęłam szukać pośród patronów krawców i zupełnie przypadkiem trafiłam na świętego Ekspedyta, którego wstawiennictwo ma pomagać w sprawach nagłych i pilnych potrzebach.

Moje szycie to w 78% sprawy nagłe, wynikające z pilnych potrzeb i taki święty Ekspedyt jest jak znalazł. Tylko jakąś modlitwę trzeba ułożyć, bo do każdego świętego jest jakaś modlitwa, a tu trzeba jeszcze tę modlitwę spersonalizować szyciowo. Jakieś pomysły? Czekam na Waszą inwencję twórczą… Aha Ekspedyt był oczywiście męczennikiem, a wcześniej żołnierzem w armii rzymskiej.

A propos “męczennictwa”, czy nie uważacie, że szycie niejednokrotnie kwalifikuje się do tego rodzaju poświęcenia? Ile to trzeba się naczekać czasem na realizację projektu, ile naszukać tkanin, dodatków, ile naczekać na kuriera z przesyłką? Ile razy trzeba wykazać się elastycznością i zmienić początkowe założenia projektu, bo a to odcień nie ten, a to dodatki nie takie, a to koncentracja w trakcie krojenia zawiedzie… ? Do tego jeszcze przymiarki, poprawki, palce pokłute szpilkami, w karku strzela, wzrok słabnie… Męczennictwo jak nic! I to w imię “must have”, jakości i niepowtarzalności.

Zatem szyjąc jesteśmy o krok od świętości? I cuda czynimy niemal z niczego, i świadków mamy. Na dodatek wykazujemy się niebywałym heroizmem rezygnując z szycia dla siebie, chociaż nasz tkaninowy egoizm nam tego nie ułatwia, na rzecz szycia dla innych!

A wszystko to czynimy z miłości, z miłości do szycia i osób nam bliskich.

I tak z miłości do szycia i nie tylko, wyrzekłam się własnych potrzeb, chociaż doprawdy “nie mam się w co ubrać!!!” i uszyłam mężowi kurtkę na zimę, bo on też nie miał się w co ubrać… Co prawda nie spodziewałam się aż takiej zimy… Już jakiś czas temu ( raptem 7 lat ;) ) wypatrzyłam w Burdzie 10/2014 model 132 na kurtkę męską. Jeśli chodzi o zdjęcie w żurnalu, to w ogóle nie było jej widać. Jakieś pozowanko na łajbie nie przekonywało do zainteresowania się modelem, bo kto tam u nas na południu kraju relaksuje się na jachtach? No nieliczni szczęśliwcy.

Jednak już tak mam, że jak w Burdzie na zdjęciu nie widać za dobrze o co chodzi w danym modelu, to trzeba się mu przyjrzeć z bliska. Zainteresowanie dodatkowo wzrasta w przypadku modeli męskich, którymi Burda za bardzo nas nie rozpieszcza. I powiem tak, rysunek we wkładce technicznej też nie powalał. Uparłam się jednak, bo naszła mnie nagła wizja, a M wykazywał pilną potrzebę posiadania kurtki. Odrysowałam elementy wykroju, delikatnie sugerując się zdjęciem, o rozmiar mniejsze, bo coś szeroko mi się zdawało, iiii … co nieco pozmieniałam…, głównie przedłużyłam, a tyłowi nadałam “parkowy “ sznyt.

Kurtka podszyta jest grubszą pikówką i posiada na tyle luzu, by móc założyć pod nią warstwy odzieży zapewniające dodatkową ochronę przed zimnem, a nie pozbawiające komfortu poruszania się. Na początku odbierałam niejasne sygnały, że ten luz, czytaj “obszerność”, nie do końca przypadł M. do gustu. I jeszcze rękawy tak nisko wszyte, a tkanina wierzchnia w połączeniu z pikówką dawała efekt sztywności… Sama zaczynałam mieć wątpliwości. Ileż to twórca musi znieść braku zrozumienia dla modelu!? Dobrze, że w przypadku ubrań zrozumienie “co artysta miał na myśli” następuje szybciej niż w przypadku malarzy…

Na oklaski trzeba było poczekać. Po kilku “noszeniach” fason się uleżał. Kurtka posiada kilka zalet, w tym duże kieszenie z klapami na zatrzaski, kieszenie piersiowe na zamek, kaptur chroniący od niekorzystnych warunków atmosferycznych i nieopadający na oczy, ściągacze dzianinowe w rękawach, co by nie było zimno w nadgarstki w trakcie trzymania rąk na kierownicy i zamek główny typu góra-dół.

W trakcie realizacji projektu “kurtka na zimę” pożeniłam tkaninę “kurtkową” odporną na wodę i wiatr, nabytą stacjonarnie w Świecie Tkanin - oddział Tarnów, ze ściągaczami z miekkie.com. Wyszedł z tego niezły mariaż, gdyż i tkanina i ściągacze zachowują się pierwszorzędnie.

Dodatkową ozdobą kurtki są napy i przelotki - przy tej średnicy mówienie o “oczkach” jest nie na miejscu. Zatem nabiłam i napy i przelotki za pomocą podstawowego narzędzia jakim jest młotek, wywołując tym nagłe zainteresowanie i wyrazy uznania: “no co sie tłucze???!!!”. To zdarzenie, szczególnie gwałtownie wyrażane zainteresowanie, zrodziło kolejną pilną potrzebę, którą jest posiadanie napownicy, a więc święty Ekspedycie, działaj! Pilna potrzeba!

Wracając jednak do kurtki dla M, tak oto przedstawia się realizacja nagłych i pilnych potrzeb szyciowych, połączonych z poświęceniem i miłością, nie tylko do szycia…

Ps. Aureolę przyszyję sobie sama



Kryminał czteronitkowy

- Proszę się skupić: w co była ubrana żona w dniu zaginięcia? ; - Nie wiem…, tyle tego ma…, no i zależy ile miała czasu przed wyjściem do pracy…; - Proszę doprecyzować; - Jeśli miała więcej czasu, tak około 1,5 godziny, mogła sobie coś uszyć… Policjant spojrzał zdziwiony: - Na czym żona szyje? - zapytał. - Na coverlocku - odpowiedział mąż…

To może być całkiem niezły początek krawieckiego kryminału, prawda? Takiego, w którym ginie pasjami szyjąca żona. Kto za tym stoi? Czy mąż, który ma dość zalegających wszędzie materiałów i nitek w rosole; czy zazdrosna, nieszyjąca, koleżanka; czy może sama żona, która dla szycia rzuciła wszystko… CDN…

A teraz palce do góry, która z nas, szyjących, szyła tak “na gorąco” , tuż przed wyjściem i jeszcze nitki obcinała w biegu, a guzik doszywała w przerwie na kawę? No tak myślałam… Jest nas sporo.

Ktoś powie: ale co w 1,5 godziny można uszyć? A można! Można sobie machnąć takie oto wdzianko. Ciepły przyodziewek na wrześniowe poranki. Wygodny sweter w stylu oversize. Ocieplacz, któremu w oryginale do pełni szczęścia brakuje kieszeni.

Przyznam się, że krążyłam wokół tego wykroju: Burda 12/2018 model 121 A, już od dawna, co najmniej od dwóch lat. Zawsze czegoś brakowało, a najczęściej materiału. W końcu planety ułożyły się w odpowiedniej koniunkcji dla modelu 121 A i zabrałam się do pracy. 2,5 metra dzianiny sweterkowej w prążek poszło pod ostrza nożyczek.

Proponowany model jest bardzo obszerny, co trzeba wziąć pod uwagę już na samym początku. Dla rozmiaru 42 proponuję kopiować elementy wykroju w rozmiarze 38/40. Potem już jest górki: dwa szwy ramienne wraz z golfem, dwa szwy boczne, jeden szew środkowy przodu, dwa przeszycia ściągaczy plus ich doszycie do części głównej , no i podwinięcie. W pierwszym odruchu chciałam spasować te prążki na szwie przodu, ale… za dużo ich było… Wszystko można wykonać na “coverku” , co też uczyniłam lub, jeżeli dzianina się “nie siepie”, na zwykłej maszynie do szycia. Posiadacze zwykłych maszyn w tym przypadku mogą mieć nawet przewagę nad posiadaczami covelocków, bo te, zmuszone do pracy w trybie nagłym lubią odmówić posłuszeństwa, dostają jakichś humorków i plątają te nitki okropnie. To z kolei może prowadzić właścicielkę wyżej wymienionej maszyny, chcącej posiadać nagle nowy ciuch, do czynów karalnych z jakiegoś kodeksu (nie wiem pod jakim paragrafem figuruje rzut coverkiem przez okno, który może spaść na kogoś? ), no i kryminał jak nic!

Jedyną rzeczą, której brakuje temu fantastycznemu modelowi są kieszenie. Przekonałam się o tym w trakcie przymiarki. Normalnie ręce bezwiednie wykonują ruch, jakby chciały się schować w przepastnych, cieplutkich workach kieszeniowych. Czasu nie było za dużo, więc postanowiłam naszyć takie zwykłe dwa kwadraty… Jak naszyłam, tak szybko wyprułam. Nie pasowały. Lepiej będą wyglądały kieszenie wpuszczone, ale to nastąpi niestety kiedyś…

Tymczasem rankami wskakuję w takie oto milutkie swetrzysko i znikam…w pracowni ;)

Pozdrawiam

Jola

Zanim wyrośnie.

Właściwie powinnam zatytułować ten post słowami “Co z niego wyrośnie?”, jednak omówienie metod czytania ze szklanej kuli pozostawiam sobie na inny moment. Teraz chcę się skupić na tym, w co ubrać nastolatka, czyli “O Boże, muszę w tym iść…???”

Są takie momenty w życiu, że trzeba się dobrze ubrać i zaczynamy się do tego przyzwyczajać już od małego. Wiadomo, na samym początku wybiera za nas Mama. Efekty oceniamy po latach na podstawie zdjęć: - O boszszsz, co Ty masz na sobie?! :D. A potem się zaczyna: budowanie własnego stylu, bunty odzieżowe i inne, podążanie za modą, albo za koleżanką, która ma świetny gust… Cały czas dążąc do tego, by się “dobrze ubrać”, ale niekoniecznie tak, jak wszyscy.

I gdy już się odnajdziesz w świecie mody, stylu i gustu, i gdy już wiesz, co znaczy “odpowiedni strój do danej sytuacji”, nagle okazuje się, że jesteś rodzicem nastolatka i wszystko, co wiesz na temat upodobań modowych, to jakiś archaizm. Nastolatek wie swoje. Współczesny nastolatek zdaje się nawet wiedzieć więcej, jednak bywa, że wie więcej, ale niekoniecznie na temat mody okolicznościowej.

Ostatnia inwentaryzacja wykazała, że mam na stanie dwóch nastolatków. O ile młodszy, wzorem swoich piłkarskich idoli, lubi się ubrać, o tyle Starszy… Starszy jest naukowcem i uwierzcie mi, naprawdę wszystko mu jedno, w co się wciśnie. Gdy głowę ma zaprzątniętą jakimś projektem, zakłada na siebie to, co mu wpadnie w ręce! Bywa, że trafi na podkoszulek Młodszego - różnica wzrostu ponad 20 cm. Wtedy patrzę na tę długą, chudą postać i pytam: - Nie za ciasna, nie krótka?. - No chyba trochę wyrosłem… - pada odpowiedź

Zaletą posiadania nastolatka “z rozszerzeniem nauka” jest to, że można go ubrać na elegancko i tylko czasami marudzi: “o boszszsz, znowu…!?” . Ponieważ mój Starszy nastolatek jest bardzo wysoki (194 cm!) i bardzo szczupły zrezygnowałam w próby ubrania go w garnitur. Sklepy w swej ofercie mają tylko czarne modele, a szycie marynarki przy takich niedoborach mięśniowych (na razie;)) zupełnie mi się nie uśmiecha.

W związku z tym znalazłam złoty środek: uszyłam kamizelkę! Kamizelka stała się elementem, który świetnie spełnia się w sytuacjach, gdy trzeba się “dobrze ubrać”. Z jednej strony jest elegancka, z drugiej strony niezbyt formalna z odrobiną luzu, który tak ceni sobie młodzież. Do kamizelki idealnie pasuje mucha, kolejny element z modowego topu mody męskiej.

Tym oto sposobem, szyjąc kamizelkę, muchę i spodnie, ubrałam nastolatka, nie wbijając go w ramy marynarki, stroju jakże dziwnego i nieprzyjaznego dla tego wieku.. Może dzięki temu w przyszłości nie będzie miał awersji do garniturów? Kto wie…?

Kamizelkę uszyłam na podstawie wykroju z Burdy 9/2017, model 128 , odpowiednio przedłużony i wytaliowany, a także przećwiczony wcześniej na Mężu https://www.burda.pl/stylizacja/stylowa-kamizelka-meska. Wykrój na spodnie pochodzi z Ottobre, gdzie są najlepsze wykroje dla długich i cienkich w każdym wieku. Mucha natomiast, to efekt prób i błędów mnie samej, czyli 100% mojej inwencji twórczej.

Oto efekt końcowy w całej swej długości ;)

Pozdrawiam.

Jola

Smutek spełnionych marzeń.

“…Kolejny raz stała przed regałem z tkaninami. Jej ręka błądziła po grzbietach belek, niczym pośród kłosów zbóż w sierpniowy, rozgrzany słońcem dzień. Palce były przedłużeniem zmysłu wzroku. Dotyk kolejnej tkaniny wysyłał do mózgu fale impulsów, które zamieniały się w obrazy: musztardowe spodnie, zielony golf, żakiet w kwiaty, mała czarna, biała bluzka…

Przez chwilę jej sercem targnęły uczucia sprzed lat… Za szybą wystawy w Pewexie leżały lalki Barbie. Każda była szczytem jej marzeń. Do każdej z nich wyrywało się jej dziecięce serce…

Teraz podobne doznania kierowała w stronę tkanin. Jednak tkaniny były w zasięgu jej realnych możliwości. Kolor/deseń - dotyk - obraz - model - Burda - szycie. Taki był schemat. Tak to działało. Tak rodziły się w jej głowie marzenia.

Palce dobiegły do dzianiny o szmaragdowym odcieniu zieleni. Żorżetowa faktura, kolor… Intuicyjnie już wiedziała, już wysuwał się w jej głowie plik z napisem Burda 8/2017, model 124.

Zawsze chciała mieć taką sukienkę. Zawsze, czyli od momentu wzięcia do ręki magazynu. Model był przeznaczony co prawda dla pań plus size, ale to przecież niczemu nie przeszkadza, można pomniejszyć wykrój, można zjeść jedno ciastko więcej…

Westchnęła. Kolejna sukienka do uszycia. Który to już raz? Przestała liczyć. Wyciągając belkę z dzianiną pomyślała, że jakiś skandynawski pisarz mógłby na jej przykładzie napisać kryminał pt.: “Dziewczyna, która nie kupowała gotowych ubrań”, albo “ O kobiecie. która wszystko szyła”. Uśmiechnęła się. Nie umiała się od tego uwolnić. Szycie było jak tlen.

Szybko zakupiła 1,70 m dzianiny i 0.5 m podszewki elastycznej. Szybko opuściła sklep. Raz: gdyż gnała ją wizja nowej sukienki, dwa: obawa, że każda minuta dłużej naraża ją i jej budżet na zakup kolejnych tkanin. Za drzwiami sklepu zimny powiew listopadowego wiatru zmusił ją do powrotu do rzeczywistości. Jesień. Nasunęła na głowę kaptur kurtki. Energicznie ruszyła w kierunku domu. Mimo pogody, doceniała obecność innych przechodniów. Za chwilę znajdzie się w swojej pracowni. Będzie sama. “Szycie jest trochę jak zakon - pomyślała - wchodzisz i jesteś sama wobec ogromu wykrojów, możliwości, technik, tkanin”.

Za drzwiami pracowni przywitał ją spokój. Włączyła oświetlenie i radio. Musnęła dłonią maszyny do szycia, jakby się z nimi witała, po czym na blacie stołu rozłożyła arkusz z wykrojami. Nie musiała go długo szukać. Wszak wiedziała, że to Burda 8/2017….

Potem działała jak na autopilocie. Mrowienie w palcach, szybszy rytm serca, wyrzut endorfin, radość - szyciowe emocje. Zrobiła wykrój. Dzianinę poddała działaniu żelazka z ustawieniem na maksymalną parę. Mimo, że to była dzianina, wolała nie ryzykować. Miała już w swej szyciowej historii do czynienia z dzianinami, które na kwadracie 10x10 cm potrafiły się skurczyć o 2 cm z każdej strony. Następnie krojenie. Rozmiar 44 powinien być o jeden za duży. Jednak podobała się jej wizją sukienki z luźną górą. Nie chciała pomniejszać tego elementu. Przy krojeniu korekcie poddała wykrój dołu sukienki. Resztę się dopasuje, wyrzeźbi, jak mawiała.

Zszywanie. W takich chwilach samotność w pracowni była wręcz wymagana. Pracochłonna plisa dekoltu nie sprzyjała konwersacjom. Karkołomna kieszeń, która, gdy nie zaznaczyło się stycznych na wykroju, a których przez to nie przeniosło się na elementy z dzianiny, podnosiła ciśnienie i przerywała ciszę, wywołując jej komentarze w stronę lustra. Pozostałe elementy były czystą formalnością: obszycie wycięć odsłaniających ramiona, doszycie paska do góry, zeszycie dołu, doszycie dołu do paska.

Przymiarka. “Jetem swoją własną klientką - powiedziała półgłosem - najlepszą klientką”. Odbicie w lustrze jednak nie wyglądało na zadowolone. I faktycznie, góra sukienki była luźna, tak jak zakładała, ale miała za szerokie rękawy. No i w pasie też była za szeroka. Powinna była się wcześniej pomierzyć, mając zamiar kombinować z wykrojami. Cóż, bez prucia nie ma szycia. Skalpel poszedł w ruch. Wprowadziła poprawki: odpruła górę sukienki od paska, pogłębiła zakładki przodu, pogłębiła zaszewki na plecach sukienki, zwęziła rękawy do wysokości łokcia, następnie pogłębiła tylne zaszewki spódnicy, zwęziła jej boki oraz pasek. Zszyła wszystko razem jeszcze raz. Kolejna przymiarka. Odbicie w lustrze wyrażało aprobatę. Zaznaczyła długość sukienki. Doszyła elastyczną podszewkę, podwinęła, przeprasowała. I już.

Założyła sukienkę. Przez chwilę podziwiała odbicie w lustrze, doceniając pomysł na kieszenie.Podobała się jej plisa dekoltu i wycięcia na ramionach. Mrowienie w palcach ustało. Poziom endorfin opadał, ekscytacja z procesu twórczego mijała. Pomału ogarniał ją smutek. Smutek spełnionych marzeń. Bo ta nowa rzecz, nowa sukienka, to było marzenie. Coś, co przez długie tygodnie mieszkało w sferze jej myśli, stając się potrzebą. Potrzebą posiadania właśnie tej sukienki. Realizacja planu, szycie, było drogą do celu. Na końcu jednak okazywało się, że nowa uszyta rzecz nie wypełnia w całości miejsca pragnień szyciowych…

Wobec świadomości własnych możliwości oraz ilości tkanin, zawsze, nawet w przypadku, gdy już myślała, że ta uszyta rzecz, to jest ta wymarzona, zawsze pojawiało się kolejne pragnienie uszycia ,uszycia czegoś nowego…”

Chcę, nie muszę.

Chcę pamiętać, by ze swojego słownika usuwać słowo “muszę”. Przeanalizowałam moje poczynania na każdym polu swojej działalności i doszłam do wniosku, że absolutnie nie mogę używać tego słowa. Gdy mówię, że “muszę” coś zrobić, dzieje się ze mną coś dziwnego. Podświadomie i świadomie uruchamiają się we mnie wewnętrzne blokady, jakieś hamulce i już wiem, że jak “muszę”, to z pewnością nie zrobię tego w takim trybie, w jakim mogłabym to zrobić, gdybym chciała. I to dotyczy też szycia…

Jak “muszę” coś uszyć, to za nic w świecie nie mogę się zebrać i ruszyć z robotą. I jeszcze mam tak samo z pisaniem postów… Fura fajnych zdjęć, kilka niezłych ciuchów, uszytych i noszonych namiętnie, i tylko padło to nieszczęsne słowo “muszę”: muszę napisać post, muszę zrobić wrzutę, muszę aktualizować profil… Coś małego i czarnego z batem w ręku zamieszkało w moim wnętrzu i zaczęło mnie poganiać, krzycząc: szybciej, musisz, musisz szybciej!!! Poczułam się jak dublowany zawodnik, któremu kolejny raz uciekła czołówka. Pomału, acz widocznie, zaczęłam tracić radość z szycia, chociaż szyłam. Z opisywaniem tego też odpuściłam, bo przestałam to traktować jak rozmowę z ludźmi, za którymi przepadam… Bo przecież muszę…, muszę nadrobić zaległości, muszę pisać, szyć, pisać, szyć…

Od czasu do czasu zdarzył się promyczek, przebłysk weny, chęci, ale ta, tłumiona przez “muszę” ulatywała tak szybko, jak się pojawiała….

Do czasu, aż zdałam sobie sprawę, że NIC NIE MUSZĘ. JA CHCĘ!!!

Chcę szyć fajne rzeczy, takie, których nie ma nikt i takie, w których chodzi pół świata, Chcę szyć dla innych, żeby wreszcie byli dobrze ubrani, Chcę mieć jeszcze więcej materiałów, hafciarkę, nową stebnówkę i pracownię z witryną w stylu retro na starówce.

Chcę nigdy nie zapominać, że szycie daje mi radość, że wszystko, co mnie spotyka w jego trakcie, jest darmowym szkoleniem, co prawda na tzw. błędach, ale zawsze jest pouczające.

Właśnie w ramach nowego otwarcia pod hasłem “CHCĘ, NIE MUSZĘ”, chcę wam pokazać jedną z moich ulubionych tegorocznych letnich sukienek . Jest to całkowity news, oparty na modelu 113 B z tegorocznej Burdy 7/2019. I tą sukienkę naprawdę chciałam sobie uszyć zaraz po zobaczeniu magazynu. A jak do tego jeszcze zobaczyłam materiał, lekkie silki w niebieski deseń, wiedziałam, moja ci ona, ta sukienka model 113B z Burdy 7/2019. Oczywiście była mi ona potrzebna na urlop. A przed urlopem miałam taką myśl, że co to ja MUSZĘ uszyć… Może gdybym CHCIAŁA, to uszyłabym znacznie więcej…

Uszyłam więc sukienkę na ramiączkach i z falbaną. Z dużym sceptycyzmem odniosłam się do gumki w pasie i marszczenia dołu. Z doświadczenia i przekonań wewnętrznych wiem, że i gumka i marszczenia, to nie moja bajka. Rzeczy na gumce nie stanowią hamulca dla kontroli nad wagą, a co do marszczeń - wyglądam w nich jak snopek, taki okazały… ;)

Zamiast więc marszczenia dołu z prostokąta, wykroiłam dół z półkoła. By trzymać się prawdy okazanej w, bądź co bądź, ulubionym magazynie szyjących, pasek zostawiłam. Mało tego nawet wciągnęłam gumkę, ale tak naprawdę za wiele ona tam nie marszczy, jedynie podtrzymuje.

Tak oto, w krótkim czasie, bo ten model sukienki za długo się nie szyje, jak się naprawdę CHCE, stałam się posiadaczką ulubionej urlopowej sukienki. Kolor, fason, materiał, wszystko złożyło się na jej wielokrotne użytkowanie. I nawet dół, wykończony mereżką, i długi do ziemi, nie ucierpiał na piaszczystych ścieżkach i kamiennych uliczkach.

Teraz powinnam powiedzieć: no widzisz, jak CHCESZ, TO POTRAFISZ :) Obym tylko pamiętała, że CHCĘ.

Pozdrawiam

Jola