Znów przyjdzie maj...

I do lata, do lata, piechotą... Jak tu nie myśleć o lecie, gdy z ekranu laptopa wyziera toskański błękit, a weneckie gondole bujają się na wygaszaczu? A za oknem, nie takim już czystym po ubiegłotygodniowych deszczach, wiosna nie taka włoska. Czyżby teraz moja kolej na mycie okien? Ale kto to zauważy?... Jak tu nie myśleć o lecie, gdy z szafki z materiałami na głowę spadają mi tkaniny o gramaturze i deseniu typowo wakacyjnym? Materiały, które jesienią wepchnęłam na samą górę... Do tego w ręce wpadła mi Burda 7/2016  , cała po włosku. To jest najlepsza pamiątka, jaką sobie przywiozłam z wakacji. I ile wspomnień od razu się wyświetla... Choćby to, jak ,w dniu zakupu w/w magazynu, florencki gołąb obdarzył mnie "il segno" , że niby na szczęście... ( jak Diane Lane/Frances Mayes  w "Pod słońcem Toskanii", tyle, że ja oberwałam bardziej... ). Sukienkę uratowałam, kapelusza już nie... Ale Burda in italiano, bardzo fajna, bo primo: jest Burdą, secondo: ma wykroje, terzo: jest w języku Loren, Eco i Mengoni. Bene. Machnęłam sobie wykrój na "abito italiano" i tego się trzymałam. Trzymałam się tego nadal, gdy układ zakładek na spódnicy nijak się miał do układu pasków na materiale. Słowo "italiano" osładzało chwilę, gdy musiałam spruć całą górę, bo była za szeroka, nie tylko z powodu pasków w poprzek. I chwilę, gdy musiałam wypruć zamek z tyłu, bo zakładki rozłaziły się za bardzo na środku, i wszyć go do boku. A tak go ładnie wszyłam, no idealnie, paseczki się schodziły perfettamente.  I wcale nie miałam ochoty porzucić "abito italiano" do następnych wakacji, z powodu odszycia, które "wylazło". I znowu, nucąc sobie "ti aaaaamooo, lalalala aamoo..." prułam, aż miło. Zamieniłam odszycie na wypustki, krojone ze skosu ze względu na paski, mimo, że dzianina. I jeszcze przez chwilę stałam przed lustrem, jak Giordano Bruno na stosie, obserwując dół mojego "abito italiano" (pewnie miałam podobną minę...). I nie byłoby nic takiego w tym dole, gdyby nie to, że się naciągnął na środku, tak przodu jak i tyłu, a po bokach krócej. Zamiast linii prostej, miałam dwa łuki. Postałam tak z 5 min, ubolewając nad grawitacją, niestosownością zastosowania fiszbin w gorsecie sukienki, a także bezsensownością podklejania tegoż flizeliną. Przez chwilę pomyślałam, że te paski... to bez sensu... A potem doznałam olśnienia. Olśnienie nazywało się "taśma rypsowa". Z tej oto taśmy sporządziłam sobie pasek taki bez zapasów i na wydechu. Doszyłam do niego plastikowe zapięcie (od kostiumu plażowego). Pasek doszyłam do sukienki, tzn. do miejsca połączenia góry z dołem od strony wewnętrznej, czyli lewej. Ten, jakże innowacyjny w moim szyciu, zabieg, ustabilizował dół sukienki. Czyli, ze względu na rodzaj materiału - dzianina, oraz ilość zakładek, a tym samym zwiększony ciężar dołu sukienki w stosunku do góry sukienki, pasek wewnętrzny trzyma wszystko na miejscu. Taaaadaaammm    Teraz trochę o dzianinie: jest to jersey punto, w granatowe paski i fuksjowe róże, sprzedawany na kupony. Na tą sukienkę zużyłam dwa kupony dzianiny, jeden kryty zamek o długości 35 cm, 90 cm taśmy rypsowej i plastikowe zapięcie. I tak, tak wiem, ten dekolt jest za duży dla mojej sylwetki, i tak , te paski też nie za bardzo tym razem. Ale wiecie co? Będę ją nosiła!  Arrivederci!