Na pełnej prędkości.

Dobra. Na pewno znacie to uczucie przedświątecznego poddenerwowania. Znacie? I to poczucie, że się, kurcze, nie wyrobię, nie zdążę, nie kupię, nie zapakuję, i wszystkie inne przedświąteczne “nie-” świata tego. Nerwowo, nie ma co. Życzliwość w narodzie w tym okresie ulatnia się, bo każdemu nieustająco podświadomość szepce “niezdążeniezdążęniezdążę…”. I właśnie padłam ofiarą takiej “przemiłej” pani, która za nic nie chciała wykazać się empatią w sprawach małych, niemal drobnych i wcale nie za darmo. Cóż, ona się nie wykazała, ja się wkurzyłam, a przed świętami było, a ja już byłam na tzw.: pełnej prędkości, więc wypadłam na parking, gdzie swą srebrną strzałę zostawiłam i…

Nie, nie, nie… nie zapomniałam, gdzie postawiłam autko, nie. Przybyłam rano, więc miejsca było pełno. I nie, nikt mi go nie “przestawił” w inne, sobie tylko wiadome, miejsce. Nie. Był. Wyciągam pilota, klikam, ciągnę za klamkę iiiii nic. Nie mruga! Drzwi się nie otwierają! W aucie! Nadmieniam, że ja na “pełnej prędkości”. Klikam, dioda się świeci, drę za klamkę, drzwi dalej nic. Myśli szybsze od prędkości światła: no tak, bateria padła, a mówiłam, że może trzeba wymienić, a nie…, dioda się świeci, a więc… awaria systemu…a nie mówiłam, no wiadomo kogo wina, wiadomo… A w środku mam wszystko: materiały świeżo nabyte zaraz po ósmej, pasmanteria, laptop!!! Klikam! Klamka! Drzwi! Nie działa!!! Patrzę, no auto - moje. Srebrne. Marka się zgadza… Ale, ale… co to za srebrną folię mam na tylnym siedzeniu? Co to za…? Odchodzę dwa kroki, rzut okiem na parking i co widzę? Dwa wolne miejsca dalej stoi TAKIE SAMO AUTO. Klikam przycisk na pilocie… mrugają światła… w tamtym aucie…

Śmiech wydobył się ze mnie odruchowo. Niektórzy odwrócili się, zaciekawieni. Nikt nie zareagował. Wiadomo: kobieta przed świętami - lepiej nie ruszać!

A wiecie, co sobie pomyślałam, jak tak darłam za klamkę niby mojego auta? Wtedy, jak pojawiła się wizja, iż wszystkie WAŻNE rzeczy mam zamknięte na amen i będę musiała innym środkiem transportu dostać się do pracy? Że przynajmniej się ciepło ubrałam.

I tak oto płynnie, z historii śmieszno-strasznej, przechodzę do sedna tego bloga, czyli do szycia. A szyło się w tym przypadku, oj szyło… Pewnie gdybym wzięła udział w akcji #wartoscszycia, pobiłabym w długości wszystkich….

Owego fatalnego dnia, kiedy to wszystkim udzielił się duch świąt “nie zdążę”, a ja pomyliłam na parkingu auta, miałam na sobie kurtkę. Kurtkę oczywiście uszyłam. Jednak była to kurtka, która spełniała wszystkie moje wymagania, a na tamtą chwilę była idealna, była ciepła, długa do kolan, z dużym kapturem obszytym futrem, kieszeniami, plisą na zatrzaski…

Jakiś rok temu, gdy za oknem było podobnie, jak dzisiaj, naszło mnie myśl: a uszyję sobie ciepłą kurtkę. Taką ciepłą, ciepłą, czyli nie szczupłą. Nie szczupłą, bo dwie warstwy: wierzchnia i podszewka, obie z ociepliną, do tego jedna grubsza od drugiej, a obie pikowane, takiego efektu nie dają. Dają za to ciepło. Wyszukałam prosty wykrój: Burda 1/2010, model 110 . Materiału miałam na styk, czyli 2 metry i był to pikowany ortalion z ociepliną. Te 2 metry też nie za szerokie były, w związku z czym musiałam rozciąć rękaw na pół i tak go wykroić. Pozszywałam, co trzeba i podszewkę i warstwę zewnętrzną, wepchnęłam podszewkę do środka warstwy zewnętrznej i przymierzyłam…

No tak… czy na schemacie było widać, że model prosty? Widać. To jaki miał być efekt, jeśli kurtka miała być ciepła? No ale bez przesady, nie aż tak prostego (czytaj: szerokiego) modelu oczekiwałam. Ponieważ pikowany ortalion warstwy wierzchniej w oryginale posiadała pionowe przeszycia, wykorzystałam je, maskując w nich zaszewki i lekko taliując kurtkę. W szwach bocznych schowałam też wpuszczane kieszenie, zasuwane krytym zamkiem. Potem doszyłam kaptur. I tutaj, już po owym fatalnym dniu, stwierdzam jeden minus: mogłam wszyć do kaptura jakiś miły materiał, np.: dzianinę, a nie atłasową podszewkę! No niby ładny efekt, ale słabo się nagrzewa i ten pierwszy moment nałożenia kaptura na głowę przy temperaturze ujemnej wcale nie jest miły.

Celem jeszcze większego uszczelnienia kurtki zrobiłam plisę maskującą zamek. Wiadomo, przez zamek może “wiuchać”, mam to przerobione na własnej osobie. Plisa jest na zatrzaski (tak między nami… mogła być szersza.. błąd w obliczeniach, braki w materiale..). A zamek, zamek jest typu góra-dół i rozciąga się na całą długość kurtki. Wszystko w celu, by nie drobić w kurtce, jak gejsza, ani nie uszkodzić zwykłego zamka przy wsiadaniu do w/w auta.

Potem wszystko pięknie zeszyłam i właśnie przygotowywałam się do obszycia futrem kaptura, gdy nagle, tak około 21 marca, zrobiło się ciepło. Temperatura na polu/dworze zupełnie nie nadawała się do noszenia grubych kurtek. Odwiesiłam nowe dzieło do szafy i wyjęłam je dopiero w listopadzie 2018 roku. Doszyłam futrzaka do kaptura.

I noszę. I jest mi ciepło. I nie muszę zakładać czterech warstw pod spód, tylko inteligentna bielizna modelująca, sukienka i kurtka i już.

Przyznam się jednak , że ta inteligentna bielizna modelująca w przypadku ciepłej kurtki nie za wiele daje… Efekt Eskimosa utrzymuje się mimo wszystko , ale czy kto widział szczupłego Eskimosa?

Pozdrawiam.

Jola.

PS: pasek do kurtki dobrałam tuż przed sesją i bardzo mi się spodobał. Teraz muszę doszyć jeszcze szlufki …


Softshel-love

  - Wstanę jutro wcześnie i skoczę po bułeczki! - oświadczyłam. - Doprawdy? - odpowiedział On z nutą sporego niedowierzania w głosie. - Założymy się? - zapytałam zaczepnie. - Dobra! O co? - podjął wyzwanie. - O 5 metrów softshellu, który mi kupisz, jak wygram - odpowiedziałam. - A jak przegrasz?; - To uszyję Ci kutkę softshellu, z tego, który kupisz.... :)

  Wiadomo, jak się skończyło? Wiadomo! 5 metrów granatowego softshellu od miękkie.com  wylądowało na moim stole. A ponieważ bardzo lubię szyć z softshellu materiał nie leżakował ani jednego dnia. Wykrój na kurtkę miałam już prawie przygotowany. Był to jednak wykrój na kurtkę typu kangurek, do tego, w wersji oryginalnej, z ortalionu. Wykrój zaś pochodził z magazynu Victor.  

  Jakie więc należało poczynić zmiany? Przede wszystkim nie zapomnieć, że przód kurtki ma być z dwóch elementów, ze znacznym zapasem na plisę i z zamkiem po całej długości. Po drugie, że softshell to nie ortalion i należy wybrać rozmiar ciut większy. Po trzecie poszerzyć rękawy. Ustalenia długości, po licznych doświadczeniach z szyciem dla wysokich, było oczywistą kwestią. 

  Jak się szyło? No super! Maszyna szła, jak po maśle. Energicznie, bez plątania i zrywania nitki, łączyła poszczególne warstwy softshellu. Kieszenie zasuwane na zamek, zostały przeze mnie ukryte pod atrapami patek. Patek dodatkowo ozdobionych połówkami zatrzasek przez Panią Kaletnik. Pani Kaletnik nabiła też metalowe otwory wylotowe dla sznurka kaptura oraz zatrzaski przy paskach rękawa. Ponieważ kurtka miała mieć charakter miejski, nie do końca sportowy i miała w swym zamyśle służyć troszkę dłużej niż do pierwszych przymrozków, wszyłam podszewkę. Nie byle jaką podszewkę: w bajeranckie czarne esy-floresy (nie rozszyfrowane niestety przeze mnie) na stalowym tle, pięknie komponującym się z barwą włosów przyszłego właściciela kurtki. 

   I byłoby na tyle opowieści szyciowej, gdyby... Gdyby ta bajerancka podszewka nie rozeszła się w trakcie użytkowania w ciągu tygodnia. Normalnie rozsnuła się, jak licho tkana juta... A taka była ładna...

  Wiadomo, co było dalej? Wiadomo... Przeróbka... Wypruć starą, bajerancką,podszewkę i wszyć nową, mocniejszą, stabilniejszą i grubszą, taką pikowaną i z warstwą owaty. A co! Od razu informuję, że wszywanie grubszej podszewki pod softshell, grozi jego dodatkowym usztywnieniem i początkowym dyskomfortem w noszeniu kurtki. Potem się uleży...

  Zatem kurtka trafiła z powrotem na warsztat. I powisiała tam 3 miesiące zanim się nad nią zlitowałam... No co? W końcu przegrał zakład, nie? No to nie ma co od razu tak się angażować w szycie... ;)

 

  

Cały ten cyrk.

Miałam w tym tygodniu okazję przeczytać kilka dobrych tekstów. O tym, że pomniejszamy wartość swojej pracy prze źle wyrażoną skromność. O tym, że my, kobiety, nie musimy cały czas przepraszać. O tym, że sprzątanie w związku z ... z mężczyzną, oczywiście, nie jest najważniejsze. O tym, że nie musimy robić wszystkiego. O tym, że rodzic nie robot i ma prawo do własnych uczuć. O filozofii nawlekania nitki. Bardzo mądre teksty. Nigdzie niestety nie było o tym, jak żyć pod jednym dachem z trzema facetami.  Każdy jest inny. Każdy ma swoje zainteresowania. Każdy chce posiadać swoją przestrzeń. Każdy żąda uwagi. Wszyscy spotykają się w kuchni. Kuchnia - neutralne pomieszczenie, niemal ziemia niczyja. To znaczy nie ich, czyli moja. I tutaj postanowiłam ich zaskoczyć. Postanowiłam odwołać się do ich męskich cech, takich jak odwaga, męstwo, chęć imponowania, sprawdzenia się i rywalizacji. Postanowiłam zagonić... wróć: zachęcić ich do prac kuchennych. Taki przykład: 

- Zjadłabym muffiny, może zrobimy je razem? Mąż: - Chce ci się? ( z powątpiewaniem w głosie). Starszy: - O dobra, dobra, tylko skończę tę bitwę... Młodszy: - A  z czym będą? Z bananami? A to ja nie będę jadł. 

Efekt: zrobiłam sama, napachniłam w całym domu i dobrze, że dwie, jeszcze ciepłe, zjadłam (trochę mnie potem bolał brzuch) i jedną sobie schowałam, bo to był po prostu moment i 21 muffin zniknęło. Ale najlepsze były i to nic, że z bananami i ta bitwa taka zajmująca, i że mi się tak chciało...

Nie poddawałam się. Przykład drugi - przygotowanie obiadu - etap: obieranie ziemniaków. Starszy zgłosił się na ochotnika, dobre dziecko. Ma tylko tę jedną właściwość - poza tym, że zna się na wszystkich czołgach i matematyce - nieustannie próbuje wymyślać rzeczy od nowa. No i wymyślił! Obierając ziemniaki, tak manewrował obieraczką, nadając jej inny kierunek działania, że obrał sobie połowę paznokcia! No i po robocie.

Kuchnia okazała się tematem nie do przejścia. Wyjmowanie czystych naczyń z szafki opanowane do perfekcji. Wkładanie brudnych naczyń do zmywarki budzi obrzydzenie, że takie brudne, łeee. 

Z kuchnią dałam sobie spokój na jakiś czas. Sprzątanie za to idzie im zdecydowanie lepiej. Może dlatego, że ogarniają przestrzeń im znaną. I nie muszę nad nimi cały czas stać. A jak nie muszę pełnić nadzoru, to mogę szyć. Mogę im nawet coś uszyć. Mogę nawet uszyć i coś dla siebie. Mogę wykopać taką dzianinę swetrową w romby, co to, nawet wyprana, pod żelazkiem "ucieka". Mogę, ponownie, prowadzić wykopaliska za wykrojem na bluze dla M., który nadawałby się również na sweter. Mogę, a jakże. Przy przymiarce na M. mogę, po cichu, stwierdzić, że niepotrzebnie stabilizowałam dekolt flizeliną przed przyszyciem plisy i trochę się przez to otwór głowowy za ciasny zrobił. Głośno mogę za to śmiało stwierdzić, że głowa za duża. O! Sprzątanie idzie im zdecydowanie szybciej niż mi szycie. Cóż, trzy swetry i bluza (w tym obiad i dwie kawy bez muffin), to niezły wynik. Wszystkie wykroje pochodziły z Ottobre, łącznie z tym dla M. Moja bluza zyskała modyfikację w postaci kapturopodobnego golfa. W ten sposób materiałów w zapasach mi ubyło, ale stopień zadowolenia (czytaj: puszenia się - jaki to ja mam fajny sweter) zdecydowanie wzrósł.

Prace nad wdrożeniem elementów (nieletnich) płci męskich w prace domowe/kuchenne trwają.

Teraz panowie !

 

Dziewczyny, wróciła Liga Mistrzów. Wiecie, co to oznacza? Dwa wolne wieczory w tygodniu! Dwa wieczory tylko dla nas. A oni... oni statystyki, rozstawienia, transfery i "Hala Madrid", bo, wiadomo, Real Madryt idzie po puchar!!!  Zanim jednak zasiądą przed tv, należy wydać suchą karmę i napoje, a najlepiej jeszcze coś bardziej treściwego, inaczej po 45 minutach będą biegać po kuchni jak Messi wzdłuż linii bocznej boiska. Zakłócą tym nasz święty szyciowy spokój. No więc coś treściwego na ząb.... I szyjemy!  

Zaliczyłam mały maraton szyciowy z niemal taśmową robotą. Trzy bluzy, trzy pary spodni. Do uwolnienia była dzianina swetrowa, sztruks i jeans. Wszystko przed szyciem wyprałam. Dzianina trochę się zbiegła. No, to więcej niespodzianek nie powinno być. Zaczęłam od jednej bluzy, gdyż znowu nagły brak nastąpił. Ale Mały się skrzywił, że takiej nie ma, mimo, że ma inne. No to druga bluza... A na to M: takie fajne im uszyłaś, a dla mnie? No i poszło.... Dla nieletnich modele z Ottobre, dla M spodnie i bluza na bazie wykrojów z Burdy. 

Dzianina ze splotem swetrowym na polarze, spisała się idealnie w czasie szycia. No i coverlock: amore mio! Fantastyczny, cudowny, idealny. Jak on pięknie pozszywał tę dzianinę! Perfetto!  Bluza dla M zamiast kaptura ma golf. A raczej miała. Wyprułam go, gdyż po sesji wydał mi się za skromny. Wyprułam go i wszyłam nowy, obszerniejszy. Wyloty na sznurek podkleiłam płótnem z klejem. Raz nie podkleiłam dzianiny, nabiłam wyloty, wciągnęłam sznurek i przy pierwszej próbie uregulowania długości... wyloty wypadły... Teraz podkleiłam z obu stron.  

 Spodnie to niemal produkt uboczny, bo co tu pisać o spodniach...że ze sztruksu te mniejsze, że mają takie skośne przeszycia na przodzie, że kieszenie, że zamki, że pasek i szlufki. Spodnie dla M z jeansu. 

Zdrada

Wypada powiedzieć : kobieto, puchu marny...

Nie spodziewałam się tego, no nie spodziewałam, a jednak...

Zdradziłam Burdę dla Ottobre...a było tak :

Jeden weekend cały wolny. Wolny od garów, od pracy, od szycia (chociaż uwielbiam). Jeden weekend po pięciu dniach pełnych słońca. Jeden weekend...i co? I zapowiedzieli, że 16 stopni i może padać i zachmurzenie duże ...w Tatrach.

Oburzenie można było mierzyć w kilogramach, lub bardziej po krawiecku w metrach. No jak, jeden weekend i nie ma ładnej pogody? Nie ma pogody, a ja nie mam kurtki na deszcz? No nie może tak być.

Szybkie zakupy : - ortalion 1,8 m po 13,50 ( co za kolor i srebrny w środku ) 

  • nici 3,90
  •  sznurek 2 m po 0,80
  • 4 stopery po 0,80
  • gumka okrągła 3 m ( na zaś ) 1 zł

 Wykrój wpadł mi w oko z miesiąc temu w Ottobre.

Ottobre jedno, a Burdy od 2004..., tyle szukania..., no i nie omieszkałam go użyć. Szybko, bo nie ma czasu, a ma padać...a ja nie mam kurtki na deszcz.

 Szycie kurtki, na szybko, że tak nadmienię, jest niebywale pozytywną czynnością. Najpierw kaptur: zeszyć, nabić wyloty na sznurek, przeszyć tunel na tenże sznurek i najlepiej od razu ów sznurek wciągnąć.

 Potem przód zszyć z tyłem i doszyć kaptur. Wszyć zamek. Zszyć boki. Doszyć wewnątrz tunel na gumkę w talii, nabić wyloty na gumkę.

Wszyć rękawy. Podwinąć. Nabiłam jeszcze otworki pod pachami, aby zapewnić sobie wentylację, bo ortalion nie jest "oddychającą" tkaniną.

 Efekty tej działalności było widać z godziny na godzinę, po trzech godzinach było już widać całą kurtkę. A już dobę później okazało się, że deszczu nie było, chociaż zachmurzenie duże i temperatura w okolicach 16 stopni. Kurtka jednak się przydała, bo powyżej kosodrzewiny trochę wiało. Dodatkowa zaleta kurtki: jest lekka i nie zajmuje dużo miejsca w plecaku. Wada : mnie się, ale kto by się tym w górach przejmował... I ten kolor...do butów mi pasuje ;)

Ps. Wiem , wiem, nie zrobiłam kieszeni...brakło czasu...obiecuję poprawę ;)

Wycisk i wcisk

  Kto by się spodziewał, że taki miły, kwietny, cienki jeans z domieszką elastanu może dać taki wycisk. Najpierw przesuwał się przy krojeniu ( najwyższy czas zainwestować w matę i nóż ). Potem jego splot okazał się być nierównomierny (!!!!??!! coś takiego!!! a nie żadna przecena to była, tylko normalnie w normalnym sklepie !!???))  A przy przymiarce zawartość elastanu okazała się być niewystarczająca na spodnie rurki dla mojej figury. I musiałam je trochę ubierać na wcisk.  Efekt widać gołym okiem : się marszczy !

  Nie dałam się jednak: popuściłam w nogawkach, gdzie się dało. Gdzie trzeba, leżą dobrze.

  Mimo wszystko je lubię. Są na pasku, z tyłu karczek, bez kieszeni, bo to byłby nadmiar szczęścia w szyciu szybkim.

  Przydały się na ognisko, ale nie, że spłonęły, tylko ochroniły od komarów, a taaaakie latały. Mąż mówił, że to nietoperze były, ale ja nie jadłam tej kiełbasy co on... ;)