Epizod 13/52.

 

Mamma mia!

... już myślałam, że to depresja, wiosenne osłabienie, jakaś niemoc, czy co? No bo jak tak? Święta najfajniejsze w roku, zielone, pachnące wiosną, dające nadzieję na lepsze, na nowe. Stoły zastawione smakołykami: jaja na 100 sposobów, babki w polewie wszelakiej, zielone muffiny, pasztety z jajkiem i bez, łzawiący chrzan, boczki na wydatne boczki... a mnie czegoś brak. Jakaś pustka wewnątrz... Obniżony nastrój i nic mi się nie chce. A już po świętach, lodówka pęka w szwach, wszystko przez "sałatkę wam dam". Może sobie nie pojadłam? Mózg nie dostał informacji, że żołądek przetworzył świąteczne pyszności, nie wytworzył endorfin? Wszystko wyjaśniło się w sobotę. Otóż, makaronu mi było brak. Zarzucona na okres świąt włoska dieta poskutkowała lekką depresją. Ale już po kłopocie. Był makaron w sosie pomidorowym, była sałata (-aż usłyszałam głos Babci: -Pożal się Boże, dziecko, czym Ty karmisz męża!?). I już lepiej, już świat wygląda piękniej, a na pewno nabrał lekkości :) 

Ten makaron i tę sałatę, to w takiej sukience, letniej na 100% przygotowałam. A materiał na tę sukienkę, (kelikrepa w drobne kwiatki), ba, cała sukienka skrojona, to leżakował jak wino, tak z 5 lat bez mała. To dopiero było uwalnianie tkaniny. Mam taki sklepik z tkaninami, w którym raz w roku, zawsze na wiosnę, kupuję jakąś tkaninę na lato. Zawsze z niej coś uszyję, prędzej, czy później... Jak widać, raczej później. Trochę drżałam, jak brałam się za zszywanie, bo po tylu latach, to mogło się trochę pozmieniać. Tym bardziej, że miałam skrojoną 40! Szalona musiałam być, albo mieć jakieś plany na jedzenie tylko sałaty. Na szczęście pozszywało się bez problemów. Zamek kryty wszyłam w bok. Trochę tylko szkoda, że wzór na sukience całkowicie kamufluje ciekawe cięcia w pasie. A i następnym razem bardziej rozkloszuję dół.