Epizod 41/52

   Na początku był materiał, granatowa lacosta z kwietnym raportem bo obu stronach. A potem pojawiła się ona, październikowa Burda z modelem 104. Od razu wiedziałam. Materiał połączył się z modelem w mojej wyobraźni, kwiaty na dole, kwiaty na rękawach... i już gnałam po celafon i marker. Po chwili wykrój był gotowy. W trybie natychmiastowym został przeniesiony na materiał. Natychmiast też pewnie zostałby skrojony, gdyby... Gdyby nie to, że co tam pisze o ilości wymaganej? Że 1,90 m? A nie 1,70? Och, 20 cm niedoboru materiału nie może być aż taką przeszkodą w skrojeniu modelu 104. Odbyłam kilka medytacji z różnych stron stołu, nad lacostą, która tenże stół zakrywała. Do ułożenia formy podchodziłam jak szachista do decydującego posunięcia w partii o mistrzostwo. I jednak trzeba było ciąć. Na początek odcięłam "karczek biodrowy z workiem kieszeni", co okazało się być posunięciem kluczowym. Odcięłam go od "klinu przodu spódnicy" i od razu wszystko stało się prostsze! "Karczek biodrowy.." wycięłam osobno, a potem go doszyłam w miejscu jego przeznaczenia. Posunięciem tym miałam dodatkowy wpływ na wygląd sukienki: dysponując tkaniną niejednobarwną, mogłam "karczek biodrowy..." wykroić wzorzystym. I tak też zrobiłam. A tak naprawdę, to po wycięciu podstawowych elementów, granatowej lacosty nie zostało ani trochę i "karczek..." musiał być w kwiatki. Kolejną łamigłówkę miałam przy składaniu tego "karczku... krojonego z całości". Dzięki, o Burdo, za te wszystkie kreski! Zeszycie góry nie nastręczyło żadnych problemów. Wykończenie dekoltu przodu i tyłu wykonałam przy pomocy plis. A ze względu na kwietne elementy na dole rękawów nie doszyłam ściągaczy. Co za dużo, to nie zdrowo (he he he, a jak się ma do tego wzbogacenie się o 52 sukienki w ciągu roku? ;) )

Epizod 40/52

  Czy już pisałam, że szycie na siebie wieczorem, to nie najlepszy pomysł? Noooo, tak bywa. Poza zmęczeniem, które, po całodziennej bieganinie, może przytępić umysł, zmieniają się też parametry... Tzn. wymiary. I tak: szyjecie wieczorem, przymiarki, prucie i te sprawy. Podwijanie zostawiacie sobie na rano, żeby było tak na świeżo, czyli wszystko gotowe, leży dobrze, nawet podszewka się nie zwija. Następuje rano, mierzenie w celu określenia długości... i ... halka wyjeżdża spod sukienki. Ha! Bo halka jest osobno! Bo tak sobie wymyśliłam, że halka będzie integralną częścią, którą w razie "W" zdejmę, gdyby przeszkadzała, czy co tam... A halka oczywiście do sukienki, a sukienka na wesele.  Ale może od początku, a na początku było zaproszenie i czasu do wesela, że ho ho ho, albo i więcej. I jak to u mnie bywa, z powodu nadmiaru czasu, sukienkę szyłam tuż przed. Oczywiście szyłam wieczorem. Z modelu 119 z Burdy 3/2008 wybrałam górę, dół to już prawie klasyka, czyli prawie koło. Materiał bawega, róż landrynkowy, ilość 2 metry. Górę odszyłam podszewką, łącznie z rękawkami. Do sukienki wymyśliłam sobie halkę z tiulową falbaną, żeby ładnie uniosła jej dół. Szyłam wieczorem. Halka pasowała idealnie, nic a nic nie wystając spod sukienki. Zużyłam na nią 120 cm podszewki (krojona z półkoła), i 60 cm sztywnego tiulu i jeden kryty zamek. Ilość falban tiulowuch: jedna, szeroka na 30 cm.  To, że podwijać sukienkę miałam dnia następnego, nie miało wpływu na zaistniałą sytuację. Długość halki była o 10 cm krótsza od długości sukienki. Gdybym tylko ją doszyła do sukienki... Ale zapomniałam.... A nie mogę tak napisać, bo gdybym wcześniej "wiedziała", to mogłabym "zapomnieć", więc nie wzięłam pod uwagę, że rano to się ma mniej w obwodach niż wieczorem, że dnia następnego, to jest w dniu wesela będę biegać jak nakręcona, że do obiadu to niewiele zjem, i że potem będę wykonywać pląsy, w których całe ciało będzie się naciągać, wyginać, etc.  Gdybym w/w czynności wzięła pod uwagę, to pas w halce dopasowałabym na maxa, a potem wykonała kilka nieskoordynowanych ruchów rękami i tułowiem i halka nie zjechałaby.  A tak, na przeróbki nie było już czasu, dobrze, że podwinąć zdążyłam, halka musiała być korygowana agrafką :)  Oczywiście prawie nikt o tym nie wiedział. Agrafka też się nie zdemaskowała... nie wbiła mi się w boczek w czasie pląsów i innych węży. Nic nie pękło też na szwie (czego lata temu miałam okazję doświadczyć...). Dół sukienki "kołował" się jak trzeba i tak fajnie szeleścił... A nogi to mnie bolą...

Epizod 39/52

   Jaki miałam wczoraj fajny dzień! Już o 8-ej zostałam prawie sama w domu. Prawie, bo Starszy, nie chciał być kibicem, wolał podłączyć się do kompa, a w tym przypadku, to jakby go nie było. Mogę śmiało powiedzieć, że wczoraj zrobiłam sobie ten kobiecy strajk, co to ma być jutro. Nic nie robiłam, nic, tylko szyłam. C u d o w n i e!!! Na pierwszy rzut poszła sukienka kopertowa. O to, to, to. To był pomysł sprzed lat. Nawet wykrój miałam sprzed lat, maksymalnie 10, bo Burda z 2006/9. Zapowiadało się idealnie. Kawa, muzyczka, klapki na oczach... Materiał, barbi, w ilości 2,5 metra, chociaż Burda podaje 2,15 dla rozmiaru 40. Ale, ale, jak to w moim przypadku bywa, coś nie doczytałam..., coś nie sprawdziłam... Przecież od tylu lat z Burdy szyję.. I zgubiła mnie rutyna, chociaż na początku nic na to nie wskazywało.  Więc dalej było pięknie: prawie sama, kawa, muzyczka, maszyna... Oczywiście postanowiłam wprowadzić swoje innowacje do modelu 115. Dół przodu zamieniłam na asymetryczne półkoło. Pozszywałam górę, doszyłam dół. Przymierzyłam. Hymm... Chciałam uszyć sukienkę raczej na jesień, raczej taką, pod którą nie będę nic zakładać, raczej nie dla matki karmiącej w miejscach publicznych. Cóż... Dekolt, dekolt okazał się zbyt dosłowny i jeszcze rozchodził się na boki. Może, może gdybym wybierała się na galę, to sukienka idealna, z duuużą ekspozycją. I tak ramiona mi się dziwnie układały, że postanowiłam je trochę podnieść. I talia wydała mi się za nisko.  Więc tak, poprułam CAŁOŚĆ! Podniosłam ramiona, zwiększyłam podkrój pach. Linię talii przesunęłam o dwa centymetry. Przymiarka. Dekolt bez zmian, no za duży. Od czego ma się tą słynną kreatywność. Żarówka rozbłysła mi nad głową, jak u Edisona (a on też samouk). Odszycie podkroju dekoltu zamieniłam na plisę dekoltu, docinając jeszcze dwa takie same elementy. Aha, aha, ponieważ w Burdzie dla tego modelu przewidziano rozmiary tylko do 40, a ja ,wiadomo, strrraszny plus size 42 ;), model odpowiednio powiększyłam na etapie krojenia. No tylko po to, jak widać, żeby przy dekolcie go trochę przyciąć... Zawsze jednak lepiej mieć z czego przycinać. Tak, dekolt przycięłam, aby doszyć plisę (szer gotowa 4,5 cm), tak, aby nie wchodziła mi na kark, czego nie znoszę. Plisy nie podkleiłam żadną flizeliną. Doszłam do wniosku, że lepiej będzie, jak jej współpraca z pozostałą częścią przodu przebiegać będzie w sposób zgodny z właściwościami tkaniny. I od razu było wyjściowo, tzn. można się było pokazać, bez zbędnych obnażeń. Przyszła pora na rękawy i tu właśnie zgubiła mnie rutyna. Wiecie, jak robicie wykrój z Burdy, to trzeba pamiętać o tych wszystkich kreseczkach i znacznikach. O nie, nie pominęłam żadnego. Tylko nie zwróciłam uwagi, że linia ramion jest przesunięta trochę na tył! A okazało się to przy wszyciu rękawów. W życiu moim krawieckim nigdy tak rękawa sobie nie wszyłam! Pomyślałam sobie, pierwszy raz go wszywając, że skoro tak, to znacznik główki rękawa, musi pokrywać się ze znacznikiem linii ramienia. Co się nakombinowałam, żeby dobrze wyszło... a wyszło beznadziejnie! Drugie wszywanie: znacznik główki rękawa dostosowałam do szwu, który miał opadać ku tyłowi, a który to zawczasu sobie poprawiłam(!!!!). Parafrazując cytat: nie musi być perfekcyjnie, żeby było dobrze. Odetchnęłam z ulgą, bo już rozpatrywałam opcję udania się do sklepu i dokupienia materiału na nową górę. Potem doszyłam dół. Wyrównałam, podwinęłam i zrobiłam wiązanie w stylu szarfy. I co Wy na to?  Mnie się podoba. Jutro za to będę musiała odbyć strajk włoski i nadrobić to, co sobie w sobotę odpuściłam... 

Epizod 38/52

 Poza przygodami krawieckimi, chandrą, PMS, weną, miewam raz do roku CPF, czyli ciężki przypadek fryzjerski. Nieodparta chęć zmiany fryzury wpycha mnie za próg, niesprawdzonego zwykle, zakładu fryzjerskiego. Do tej pory po takich wizytach miałam: balejaż w stylu zebry, kolor nienadający się do obnoszenia publicznie (dwa tygodnie w turbanie) i krzywe cięcie. I teraz też nadejszła wiekopomna chwila, bo odrost karygodny, kolor beznadziejny... Ale tym razem udało się. Efekt zadowalający. Co prawda umyłam głowę zaraz po przyjściu od fryzjera, ale muszę to mieć w genach... moja Babcia robiła tak samo...a pakiet genowy podobno co drugie pokolenie się dziedziczy... no i ja wiem lepiej... 

 Dziwne, że nigdy nie mam takich ciężkich przypadków, gdy wchodzę do sklepu z tkaninami. Miewam zaniki łączności, ograniczenia finansowe, ale nigdy nie wyrzucam sobie, że "po kiego ja tu wchodziłam". I zawsze wszystko, w s z y s t k o jest mi potrzebne. Ostatnio było mi potrzebne 2,5 metra czarnej tkaniny, lejącej, z domieszką elastanu, by uszyć sobie sukienkę marzeń. Co prawda nie myślałam, że sukienka marzeń ma być czarna, ale fason, fason jest bajeczny. Osiem klinów w sumie, cztery z przodu, cztery z tyłu. Fantastycznie rozszerzająca się do dołu, oczywiście jeszcze dołożyłam kilka centymetrów od siebie, bo wiem lepiej... A materiał, materiał jak żorżeta na atłasie, tyle że z dodatkiem i to znacznym elastanu, zwie się "ilusion". Oto zalety zakupów w realu, można dotknąć. A sukienka nie pochodzi z Burdy, chociaż nie wątpię, że podobny wykrój i tam się znajdzie. Po raz trzeci skorzystałam z wykrojów My Image nr 11/2015. Po raz trzeci jestem baaardzo zadowolona. Szycie bez przygód. 

 

 

 

Epizod 37/52

Prześlizgując się po FB, wyczytałam, że mój umysł utracił łączność z ciałem, i że muszę wprowadzić w życie zestaw ćwiczeń, które tę utraconą łączność przywrócą. Wpadłam w stan osłupienia. Jak to, mój umysł nie ma kontaktu z ciałem? Ale, że co? Rozpadłam się i nawet o tym nie wiem? Czyli: jak nakupię tkanin tak, że nie mogę unieść, to nie wynik kompulsywnego zakupoholizmu, tylko tego, że ciało nie dało sygnału: ZLITUJ SIĘ, NIE UNIOSĘ! A jak zjem porcje lasagnii z dokładką i poprawię tiramisu, to nie dlatego, że lubię, tylko dlatego, że nie dotarły do ciała sygnały: ZLITUJ SIĘ, TYLE KALORII ! To by wiele tłumaczyło.... Chociaż, miałam wrażenie, że chwilowe utraty kontaktu z rzeczywistością mam pod kontrolę...  Widocznie jednak to była utrata łączności... Na skutek jej, a w zasadzie teraz, jak już mnie uświadomiono, mogę śmiało powiedzieć, że przez nią, nabyłam taki materiał kraciasty. Po odzyskaniu łączności, długo się zastanawiałam: i co ja z tego uszyję? Krata po skosie, poliester jak nic,  z dodatkiem elastanu, lejący, nie mnący, nie oddychający. W trzech kolorach ta krata, (od razu wiedziałam, że cokolwiek uszyję nie mam butów). 170 cm braku łączności. No i pojawiła się Burda 8/2016 ze swoim "the best of" czyli modelem 124. I zaczęło się. Kilka przygód z kratką mam za sobą i nieskromnie zupełnie powiem, że zakończyły się oczekiwanym sukcesem. Ta jednak krata po skosie mnie wykończyła. Spasowanie jej na szwach graniczyło z cudem. Raz - że po skosie, dwa - że z elastanem, trzy - krzywy nadruk! Tego to się mało kto spodziewał, a ja to już wcale. Środkiem wzór był jakby bardziej zbity, na bokach się poszerzał. Całe sobotnie przedpołudnie spędziłam układając formę na materiale. Każdy kraciasty element formy kroiłam OSOBNO!!! Żeby wyszło mniej więcej. Poza boczkami, bo one od samego początku miały być granatowe. Ale jak myślicie, że można dobrać kawałek granatu w takim odcieniu, jak na kracie, to się przeliczycie. Otóż nie ma! Wybrałam więc ciemniejszy, efekt mnie zadowala. Boczek plus kieszeń - bardzo dobre połączenie. Jakby wyszczuplające. Oczekiwania "mniej więcej" sprawdziły się w następujący sposób: "więcej" na przodzie, "mniej" na tyle. Ale skupmy się na plusach. Przód jest zdecydowanie na plus. Fajne jest pęknięcie przy dekolcie i fajne są kieszenie. Fajny jest fason dołu, w ogóle cały model 124 jest fajny.  Przypuszczam, że wykrawanie go z takiej kraty, to niezłe ćwiczenie na przywrócenie łączności umysłu z ciałem. Przypuszczam, że teraz, w środowiskach osób ZNAJĄCYCH się na szyciu, będę przemieszczać się jedynie przodem do nich. Tył jest wart osobnego wpisu, który w niedalekiej przyszłości. Pozdrawiam.

Epizod 36/52

 Z cyklu: tkaniny nierokujące. Leżą sobie takie zwinięte, wciśnięte na sam koniec regału. Najczęściej mają atrakcyjnie niską cenę i niekiedy okraszone są komentarzem: z tego ubrań się nie szyje. Bo za sztywne, bo nadruk niezbyt trwały, bo za sztuczne lub splot za rzadki i zaciągają się za bardzo. No po prostu: z tego się nie szyje.

 Materiał beżowy, z czerwonym nadrukiem, z pewnością należał do grupy materiałów nierokujących: trochę sztywny, mnący z racji bycia bawełnianym, do tego nadruk o niewiadomej trwałości. Najlepszy sposób na sprawdzenie, to wyprać ją. Oczywiście po uprzednim zakupieniu. Woda plus detergenty, plus tryb prania w 40 stopniach i oto efekty: materiał stał się jeszcze bardziej sztywny - można było uformować go w namiocik! Namiocik jednak nie był jego przeznaczeniem. Natomiast nadruk roślinny nic a nic nie stracił na swej urodzie i dalej prowokował wyobraźnię i zachęcał do szycia. Zanim jednak wbita została pierwsza szpilka, materiał musiał się wysuszyć. Po czym okazało się, że na skutek wyżej podjętych działań, tkanina zyskał całkiem sporo zagnieceń, którym żelazko nie dało rady.  Kierując się jego bawełnianym charakterem, doszłam do wniosku, że sukienka i tak będzie się mięła zaraz po założeniu, a zagnieceń aż tak nie widać... Wybrałam model 105 z Burdy 5/2016. I teraz powinnam napisać, że nic nie zmieniłam w wykroju, że szyło mi się świetnie, i że nic nie miałam do poprawy po pierwszej przymiarce. Niestety, już pierwsze stwierdzenie mija się z prawdą: ozdobnych patek nie doszyłam i zmieniłam rękawy. Mogłam przyszyć zgodnie z zaleceniami, krótkie rękawy, ale miałyby wtedy fragment czerwonego nadruku. Nadruk wypadał tak niefortunnie, że psuł całą sukienkę. Na jednolite, beżowe, rękawy nie było na tyle tkaniny. Mając do wyboru albo, albo, wybrałam wersję drugą w mocno okrojonej wersji, niemal fragmentarycznej. Ach, i zamiast odszyć, dekolt potraktowałam czerwoną wypustką. Dzięki temu beż sukienki nie zlewa się ze mną. Potem już szyło się dobrze..., że maszyna trochę się tłukła... i że igły zmieniałam kilkakrotnie..., trochę sztywny materiał, to znaczy: miał za gęsty splot. A po pierwszej przymiarce tylko troszeczkę pogłębiłam zaszewki tylne spódnicy. Mogę więc śmiało powiedzieć, że model 105 jest naprawdę bardzo udany. Będzie należał do jednego z moich ulubionych. Następnym razem obniżę wysokość talii. Jak dla mnie trochę za wysoko wychodzi.