Eleganckie sukienki, na wyjątkowe okazje, nie mogą być pozostawione same sobie. Muszą się idealnie komponować z zawartością, i idealnie pasować do żakietu. Nie będę roztaczać tu dygresji około krawieckich i przejdę do rzeczy. Ten żakiet, to było coś! Miał stanowić odwrotność sukienki, czyli granat w przewadze, a żakard na przełamanie. Wykrój powstał na bazie modelu 122 A z Burdy 2/2016 , czyli był bluzką. Nie zapominając o tym, że oryginalnie jest to model przeznaczony dla materiałów elastycznych, kroiłam rozmiar większy. Dodatkowo elementy przodu wzbogaciłam o znacznie większe zapasy na szwy. Największa zabawa była ze spasowaniem wzoru żakardu na jakże reprezentacyjnym przodzie. Te sześć podłużnych elementów kroiłam na prawej stronie tkaniny, każdy osobno. Potem prułam, zszywałam, prułam, zszywałam, aż uzyskałam zadowalający efekt. Element "baskinka", którego sukienka została pozbawiona, został doszyty do żakietu. Zgodnie z wstępnymi założeniami. Części żakietu, które musiałam sobie stworzyć, to odszycia przodu, łącznie z przednią częścią baskinki. W elementach wymagających podklejenia flizeliną, czyli odszycia przodu, główki rękawów, podkroje szyi i rękawów tyłu i przodu, miejsca podwinięcia rękawów i baskinki, wykorzystałam flizelinę elastyczną. Ponieważ było to szycie na zamówienie, to wymagało naniesienia indywidualnych korekt: skrócenie tyłu, zwiększenie podkroju dekoltu tyłu, wszycie wyżej rękawów, i znaczna zmiana linii ułożenia plisy przodu i tyłu, aby uniknąć niewygodnego odstawania. Do tego dochodzi wszywanie podszewki. Żakiet zapinany jest na trzy haftki, oczywiście tak, by wzór schodził się idealnie. I co się okazało na końcu? Że podwijając dół, zaszyłam szpilkę. Klasyk w moim wydaniu. Zaszywam szpilki notorycznie. Niektórym nie usuwam, na przykład z trencza M. (to takie zabezpieczenie, jakby się któraś chciała za bardzo zbliżyć... he he he...) Podsumowując: z żakietu szpilkę usunęłam. To było wyzwanie.
Epizod 41/52
Na początku był materiał, granatowa lacosta z kwietnym raportem bo obu stronach. A potem pojawiła się ona, październikowa Burda z modelem 104. Od razu wiedziałam. Materiał połączył się z modelem w mojej wyobraźni, kwiaty na dole, kwiaty na rękawach... i już gnałam po celafon i marker. Po chwili wykrój był gotowy. W trybie natychmiastowym został przeniesiony na materiał. Natychmiast też pewnie zostałby skrojony, gdyby... Gdyby nie to, że co tam pisze o ilości wymaganej? Że 1,90 m? A nie 1,70? Och, 20 cm niedoboru materiału nie może być aż taką przeszkodą w skrojeniu modelu 104. Odbyłam kilka medytacji z różnych stron stołu, nad lacostą, która tenże stół zakrywała. Do ułożenia formy podchodziłam jak szachista do decydującego posunięcia w partii o mistrzostwo. I jednak trzeba było ciąć. Na początek odcięłam "karczek biodrowy z workiem kieszeni", co okazało się być posunięciem kluczowym. Odcięłam go od "klinu przodu spódnicy" i od razu wszystko stało się prostsze! "Karczek biodrowy.." wycięłam osobno, a potem go doszyłam w miejscu jego przeznaczenia. Posunięciem tym miałam dodatkowy wpływ na wygląd sukienki: dysponując tkaniną niejednobarwną, mogłam "karczek biodrowy..." wykroić wzorzystym. I tak też zrobiłam. A tak naprawdę, to po wycięciu podstawowych elementów, granatowej lacosty nie zostało ani trochę i "karczek..." musiał być w kwiatki. Kolejną łamigłówkę miałam przy składaniu tego "karczku... krojonego z całości". Dzięki, o Burdo, za te wszystkie kreski! Zeszycie góry nie nastręczyło żadnych problemów. Wykończenie dekoltu przodu i tyłu wykonałam przy pomocy plis. A ze względu na kwietne elementy na dole rękawów nie doszyłam ściągaczy. Co za dużo, to nie zdrowo (he he he, a jak się ma do tego wzbogacenie się o 52 sukienki w ciągu roku? ;) )
Epizod 39/52
Jaki miałam wczoraj fajny dzień! Już o 8-ej zostałam prawie sama w domu. Prawie, bo Starszy, nie chciał być kibicem, wolał podłączyć się do kompa, a w tym przypadku, to jakby go nie było. Mogę śmiało powiedzieć, że wczoraj zrobiłam sobie ten kobiecy strajk, co to ma być jutro. Nic nie robiłam, nic, tylko szyłam. C u d o w n i e!!! Na pierwszy rzut poszła sukienka kopertowa. O to, to, to. To był pomysł sprzed lat. Nawet wykrój miałam sprzed lat, maksymalnie 10, bo Burda z 2006/9. Zapowiadało się idealnie. Kawa, muzyczka, klapki na oczach... Materiał, barbi, w ilości 2,5 metra, chociaż Burda podaje 2,15 dla rozmiaru 40. Ale, ale, jak to w moim przypadku bywa, coś nie doczytałam..., coś nie sprawdziłam... Przecież od tylu lat z Burdy szyję.. I zgubiła mnie rutyna, chociaż na początku nic na to nie wskazywało. Więc dalej było pięknie: prawie sama, kawa, muzyczka, maszyna... Oczywiście postanowiłam wprowadzić swoje innowacje do modelu 115. Dół przodu zamieniłam na asymetryczne półkoło. Pozszywałam górę, doszyłam dół. Przymierzyłam. Hymm... Chciałam uszyć sukienkę raczej na jesień, raczej taką, pod którą nie będę nic zakładać, raczej nie dla matki karmiącej w miejscach publicznych. Cóż... Dekolt, dekolt okazał się zbyt dosłowny i jeszcze rozchodził się na boki. Może, może gdybym wybierała się na galę, to sukienka idealna, z duuużą ekspozycją. I tak ramiona mi się dziwnie układały, że postanowiłam je trochę podnieść. I talia wydała mi się za nisko. Więc tak, poprułam CAŁOŚĆ! Podniosłam ramiona, zwiększyłam podkrój pach. Linię talii przesunęłam o dwa centymetry. Przymiarka. Dekolt bez zmian, no za duży. Od czego ma się tą słynną kreatywność. Żarówka rozbłysła mi nad głową, jak u Edisona (a on też samouk). Odszycie podkroju dekoltu zamieniłam na plisę dekoltu, docinając jeszcze dwa takie same elementy. Aha, aha, ponieważ w Burdzie dla tego modelu przewidziano rozmiary tylko do 40, a ja ,wiadomo, strrraszny plus size 42 ;), model odpowiednio powiększyłam na etapie krojenia. No tylko po to, jak widać, żeby przy dekolcie go trochę przyciąć... Zawsze jednak lepiej mieć z czego przycinać. Tak, dekolt przycięłam, aby doszyć plisę (szer gotowa 4,5 cm), tak, aby nie wchodziła mi na kark, czego nie znoszę. Plisy nie podkleiłam żadną flizeliną. Doszłam do wniosku, że lepiej będzie, jak jej współpraca z pozostałą częścią przodu przebiegać będzie w sposób zgodny z właściwościami tkaniny. I od razu było wyjściowo, tzn. można się było pokazać, bez zbędnych obnażeń. Przyszła pora na rękawy i tu właśnie zgubiła mnie rutyna. Wiecie, jak robicie wykrój z Burdy, to trzeba pamiętać o tych wszystkich kreseczkach i znacznikach. O nie, nie pominęłam żadnego. Tylko nie zwróciłam uwagi, że linia ramion jest przesunięta trochę na tył! A okazało się to przy wszyciu rękawów. W życiu moim krawieckim nigdy tak rękawa sobie nie wszyłam! Pomyślałam sobie, pierwszy raz go wszywając, że skoro tak, to znacznik główki rękawa, musi pokrywać się ze znacznikiem linii ramienia. Co się nakombinowałam, żeby dobrze wyszło... a wyszło beznadziejnie! Drugie wszywanie: znacznik główki rękawa dostosowałam do szwu, który miał opadać ku tyłowi, a który to zawczasu sobie poprawiłam(!!!!). Parafrazując cytat: nie musi być perfekcyjnie, żeby było dobrze. Odetchnęłam z ulgą, bo już rozpatrywałam opcję udania się do sklepu i dokupienia materiału na nową górę. Potem doszyłam dół. Wyrównałam, podwinęłam i zrobiłam wiązanie w stylu szarfy. I co Wy na to? Mnie się podoba. Jutro za to będę musiała odbyć strajk włoski i nadrobić to, co sobie w sobotę odpuściłam...
Epizod 34/52
Jak się gotuje, to się nie czyta.
Jak się gotuje, to się nie szyje.
Generalnie, każda czynność odciągająca od gotowania w jego trakcie, przyczynia się do kulinarnej katastrofy. Cóż, w ten sposób, straciłam już jeden szybkowar (kapusta się udusiła na amen), 10 litrów sosu pomidorowego (zyskał całkiem nowy aromat), 4 kg śliwek węgierek wraz z rondlem, patelnie sznycli... A ostatnio znowu sos pomidorowy. Ale jest pewna zmiana, jak poprzednie katastrofy nastąpiły w związku z zajmującą lekturą (nawet pamiętam tytuły, same klasyki), tak tym razem sos poszedł z dymem przez szycie. Garnczek odzyskałam - dwa dni namaczania denka w chemii ogólnie dostępnej i z zastosowaniem wszelkich porad Perfekcyjnej Pani Domu. Wszystko przez to, że stanie i mieszanie łychą w garze z pomidorami, wydawało mi się takie monotonne. Przecież taki minimalny płomień nie może narobić dużych szkód. Przecież pomidory mają w sobie sporo wody. Przecież garnczek ma dosyć grube dno. Przecież wybiorę całkiem prosty model... Pognałam po materiał do szafy. Przemieszałam w garze. Poszukiwania Burdy z odpowiednim wykrojem potrwały trochę dłużej (Burda 4/2016, model 115). Pomieszałam w garze. Zrobiłam wykrój. Pomieszałam w garze. Wykroiłam elementy, raptem siedem: przód, tył, paseczek dekoracyjny, pliski wykończenia dekoltu przodu i tyłu, worki kieszeni. Mieszanie, coś tak słabo się gotuje... Przeprasowałam pliski. Przeszyłam zaszewki. Przyszyłam pliski. Przeszyłam paseczek i przyszyłam do tylnej części dekoltu. Zszyłam ramiona, boki, wszyłam kieszenie. Podwinęłam, przymierzyłam. Specjalnie wzięłam taki nieskomplikowany model, żeby nie było za dużo dopasowywania, kombinowania. Specjalnie wybrałam granatową wiskozę na ostatnią letnią sukienkę. Specjalnie podkręciłam płomień pod garem z sosem pomidorowym, bo przy ostatnim mieszaniu wydawało mi się, że w takim tempie, to będzie pyrkało godzinami...A te pomidory, to specjalnie mają takie skórki, które przywierają do dna... I jak szybko uszyłam sukienkę, tak szybko wyprawiłam przypalony sos z nurtem wody klozetowej. Muszę nadmienić, że sos pomidorowy jest drugim, po ogórkach, najbardziej pożądanym przetworem w moim domu. Na trzecim miejscu jest dżem z dyni. Będę bardziej uważać...
Epizod 31/52
Nie ma szycia bez przygody. Co tam przygoda! To był thriller! Dożynki w senie dosłownym i w przenośni. Wszak za tydzień w wielu gminach rozpoczyna się Święto Plonów. Obrzędy dziękczynne, zabawy regionalne i na wieczór "gwiazda estrady", a potem pokaz latających sztachet oraz lekkiego sprzętu rolniczego (zależy jak mieszkańcy przyjmą gości). Ale wracając do szycia... to były dożynki, którym bliżej było do harakiri. Wymyśliłam sobie sukienkę na koniec lata. Lekka bawełna w kwietny wzór miała jedną dosyć szczególną zaletę: otóż cenę - 8 zł/m. No to jak było nie kupić? Kolejną cechą była jej przeźroczystość, na co, w czasie zakupu, nie zwróciłam uwagi, a co stało się przyczyną całej serii niefortunnych zdarzeń. Czyli nie było jak u Hitchcoca, trzęsienia ziemi, tylko słodkie love story. Wyprałam materiał, jak zawsze przed szyciem... Pomyślałam, skroję sukienkę po skosie, będzie się lepiej układała. Pomysł był dobry i materiału było wystarczająco. I wtedy zuważyłam, że poza lekkością, drobnym, ażurowym wzorem i kwietnym rzucikiem, materiał jest dosyć prześwitujący. Trzeba podszyć podszewkę. Najlepiej lekki batyst. Nic trudnego, mam taki, tylko gdzie ja go wcisnęłam, nooo gdzie ja go dałam... Wtedy nastąpiło trzęsienie ziemi... jak wywaliłam wszystkie materiały, które posiadam, bo gdzieś ten biały batyst był... Oczywiście znalazłam go na samym końcu, gdy prawie wszystkie materiały wylądowały w szafie równiutko poskładane. Całe pół metra! No dramat, szyciowy dramat. Nic to jednak, zamieniłam pomysł na podszewkę z batystu, na podszewkę z bawełny, takiej zwykłej, jakby na prześcieradło (do środka wszak nikt nie zagląda). Wycięłam poszczególne elementy, ale kierunek ułożenia formy był po nitce! Całkowicie wyleciało mi z głowy, że części wierzchnie są krojone po skosie! Mało tego, pozszywałam wierzch i podszewkę razem, bo i to bawełna i to bawełna... Przymiarka, a tu się wszystko skręca i zwija, o ja cię kręcę. No jakiś dramat, odcinek drugi. Prucie, spinanie, przeszywanie, prasowanie, się marszczy, no to znowu: prucie... krew idzie oczami (to już american crime story). Jakoś to ogarnęłam, do perfekcji daleko. Bo gdyby było odwrotnie, materiał wierzchni, krojony po nitce, a podszewka po skosie, to nie byłoby tyle zachodu. Niestety, nieustająco się uczę, się uczę na własnych błędach. I coś na pamięć muszę wziąć... Z ciekawostek, podszewkę dołu, zwykłą bawełnę, usztywniłam krochmalem w spraju do koszul. Natomiast zamiast odszycia dekoltu i pach zastosowałam plisę krojoną ze skosu. Gdyby jeszcze odszycie miało mi odstawać, to krew tryskałaby jak u Tarantino. No ale mam, mam sukienkę na koniec lata, na dożynki, na imieniny u Teściowej. Wykrój góry pochodzi z Burdy 8/2011, model dla wysokich 125 (nie skracałam). Dół to "prawie" koło, czyli mój ulubiony wykrój Burda 4/2007, model 104.
Epizod 28/52
Co zrobić, gdy ubranie nie ma metki i nie wiadomo, gdzie przód, a gdzie tył? Proste, zakładamy najpierw, według norm ogólnie przyjętych, czyli większy dekolt z przodu. Wykonujemy kilka wygibasów przed lustrem: robimy wdech, wciągamy brzuch, do przodu pierś, opuszczamy jedno ramię kiecki niżej, mrużymy oczy, dzióbek i takie tam... eee nie, nie najlepiej, taki wniosek końcowy. No to przekładamy sukienkę tyłem na przód. Dzianina wiele wybacza, bo się naciąga. Wciągamy co się da na wdechu, nie oddychamy, nie oddychamy, nie oddychamy.... dłużej nie dajemy rady i tak, to jest to! Przód zabudowany, a na tyłach uroczy dekolt, i tak miękko spływa ku dołowi, no i to rozcięcie z boku, aaaa tam, że z prawej strony, no to co. I już ją lubimy.
Materiał to dzianina z dodatkiem wiskozy, w etno wzory. Kolor turkusowy. Na nic zdała się mantra powtarzana przed progiem sklepu: tylko materiały na podkoszulki, tylko materiały na podkoszulki, tylko materiały na podkoszulki dla Męża...Ostrzegałam, że tak się to może skończyć. Nooo, ale w końcu sukienka dla mnie, ale jakby dla Męża...
Ten model sukienek niedługo będę kroiła i szyła z zamkniętymi oczami. Cóż, skoro pomiędzy portkami, podkoszulkami i bluzami, tylko na takie szycie starcza czasu.