Rozmiar kontra fason.

Od pewnego czasu prowadzę obserwację. Jednak, aby być bardziej wiarygodną, powinnam podać dokładny czas trwania tejże obserwacji, wszak podjęte działania mają prowadzić do wysnucia wniosków i opublikowania wyników.

Zatem: przez trzy lata prowadziłam obserwacje i doszłam do następujących wniosków: my, kobiety, nie mamy jednego rozmiaru odzieżowego. Mamy ich aż trzy, a kobiety szyjące z Burdy nawet cztery*.

Oto one: rozmiar pierwszy - mentalny - to jest nasze wyobrażenie o sobie, to jak siebie postrzegamy, jak zapamiętałyśmy siebie w tzw. “najlepszych czasach” , czyli młodości. Najczęstszym rozmiarem mentalnym, idealizującym, jest rozmiar 38.

Rozmiar numer dwa, to rozmiar sklepowy. Tutaj pojawiają się dwa podtypy: primo - najczęściej komentowane stwierdzeniem “popatrz, noszę 44, a weszłam w 38” ; i secundo - “no bez przesady, jakie 2XL jak mam rozmiar 42!?”. Jest to spowodowane - nie, nie szalejącą inflacją - a szalejącą rozmiarówką. I jak pierwszy podtyp wpływa na poprawę samopoczucia - wiadomo, tak nagle schudnąć w przymierzalni, to jest coś - tak drugi potrafi nas dobić psychicznie i doprowadzić do stwierdzenia, że na takie gabaryty to ja nic fajnego nie kupię! (oloboga!) Przy tym rozmiarze, nazwanym przeze mnie sklepowym, trzeba wziąć pod uwagę jedno: czy kupujemy rozmiar, czy fason, o czym za chwilę.

Rozmiar trzeci - realny. O nim najczęściej wie tylko krawcowa. Z centymetrem w ręce skrupulatnie zbiera dane wrażliwe: obwód biustu (tu nie musi być mało ;)) - 110 cm, obwód talii (najczęściej na wdechu i zawsze jest za dużo) - 90 cm, obwód bioder (całe szczęście w epoce “kardashian” dominują zacne tyły) - 115 cm. Inteligentna krawcowa, trafiająca na nadającego na tych samych falach klienta, zawsze, bez względu na parametry wrażliwe wyżej wymienionego, “będzie szyła” ;) rozmiar mentalny o idealnych wymiarach 90-60-90 ;). Zawsze. Ceną jest zadowolenie klienta i błysk zazdrości w oczach innych.

* Pozostał nam temat z gwiazdką, czyli rozmiar burdowy, dotyczący tylko osób szyjących z kultowego magazynu, czyli z Burdy. Tutaj trzeba pamiętać, że tabele rozmiarów zostały stworzone pod populację kobiet zamieszkujących tereny Niemiec. W tym należy upatrywać głównego problemu, jakim jest wstrzelenie się w rozmiarówkę Burdy, znanych ze swej urody (i innych cnót), Polek. I tak, na podstawie wyżej odnotowanych danych wrażliwych i badań przeprowadzonych na samej sobie, za nic w świecie nie powinnam szyć rozmiaru 42, tylko 44, a nawet 46! Piszę to z pozycji osoby doświadczonej w szyciu (nawet daszek do altany szyłam, no i maski, także ten…) . Biorąc pod uwagę swoje wymiary, fason modelu i rodzaj tkaniny, i kopiując, krojąc i zszywając rozmiar mi przypisany wedle pisma szyciowego - 44, za każdym razem kończyłam w bezkształtnym tworze o nieokreślonym fasonie! Po latach już wiem, co i jak ze mną jest nie tak, jeśli chodzi o szycie, ma się rozumieć ;) i szyję 42, a 44 tylko wtedy, kiedy fason mnie się podoba, a przypisany jest rozmiarom z plusem. Wtedy troszkę trzeba zmniejszyć.

I tak oto, tanecznym krokiem przechodzimy do sedna tych dywagacji rozmiarowych, czyli: jak zabijamy fason rozmiarem. I już nie będzie tak miło! Na podstawie tego, co widzę na co dzień, stwierdzam, że dalej chodzimy w rzeczach za ciasnych, czyli za małych, święcie przekonani, że ciasne nas wyszczupli! Bo wszyscy chcemy być szczupli, podejmując minimalny wysiłek, jakim jest odzianie się w dzianinę. Jesteśmy do tego tak przyzwyczajeni, że gdy przyjdzie zawdziać rzecz dopasowaną do naszej sylwetki, a jeszcze uszytą, to czujemy się w niej niekomfortowo (dlatego pierwsza przymiarka jest w wielu przypadkach doświadczeniem rozczarowującym). Nagle na nasz obraz w mentalnym rozmiarze, nachodzi drugi w rozmiarze realnym. W 99% obrazy te się nie pokrywają… I zaczyna się polka galopka, która ma na celu doprowadzenie ubrania do stanu, w którym fason traci swój charakter, ale w którym dana osoba uzewnętrzni swój charakter, ze szkodą dla tego pierwszego. I zaczyna się przeciąganie liny, przesuwanie granic i odkrywanie nieodkrytych pokładów cierpliwości. Fason konta wizja klienta!

Wszechobecne “kupiłam 38, a noszę 42”, nawiązujące do rozmiaru sklepowego, działa pozytywnie na psychikę, ale już niekoniecznie dobrze robi dla fasonu. Bo może to celowo miało być takie luźne, może ilość tego luzu jest inna dla każdego rozmiaru, może ten fason właśnie tak widział projektant? Zakładając rozmiar mniejszy, szkodzimy temu, co artysta - projektant, miał na myśli. Burzymy jego koncepcję, jego wizję.

Szyjąc dla siebie, możemy więcej, bo znamy swoją sylwetkę, swoje upodobania. Możemy zmniejszyć lub poszerzyć, a będąc już na wyższym stopniu wtajemniczenia szyciowego, modyfikować wedle własnego uznania .

Możemy uszyć na przykład model 101 z Burdy 11/2007, który pierwotnie był sukienką…. No żart, żart oczywiście, tak na pobudzenie, bo już tyle trzeba było przeczytać…

Zatem możemy uszyć model 101 z Burdy 11/2017 pozbawiając go rękawów, ale zachowując jego wszystkie obszerności. Bez komentowania, że uszyłam swój rozmiar, a tu jeszcze wejdzie baba z dziadem i kogut, co to go baba ma w bucie. Bo tak ma być! Bo tak zaplanował projektant! Bo chciał, by cieszyć się obszernością, przytulnością tkaniny/dzianiny, jej miękkim opadaniem ku dołowi, swobodnym falowaniem poł (czy ktoś jeszcze wie co to są “poły płaszcza”?) w trakcie ruchu i wielgachnymi kieszeniami, które spokojnie mogą robić za torebkę. Zaręczam, że szyjąc rozmiar 36 tego efektu nie osiągnęłabym.

Na koniec dodam, że płaszcz przerobiłam na kamizelę “narzuć i leć”, oby projektant mi wybaczył! Nic nie zwęziłam, jest szeroko jak fason w Burdzie nakazał! Tkanina pochodzi ze sklepu stacjonarnego i jest tworem sztucznym do cna. Uznając, że prawa strona tkaniny jest gładka, stała się ona wierzchem kamizeli, a jej futrzasta cześć zajęła miejsce spodnie, znaczy się lewe. Strona futrzasta, nie będąc do końca zachwycona przyznanym miejscem, z wielkim zacięciem “obrała” wszystkie czarne rzeczy jakie mam ;)

Podsumowując: nie niszczmy fasonu rozmiarem!

Z krawieckim pozdrowieniem

Jola.

Kurtka męska - szycie z poświęceniem.

Analizując moje szyciowe poczynania dochodzę do wniosku, że potrzebne mi jest wsparcie spoza sfery materialnej. Na wszelkie szyciowe zawirowania można krzyknąć: “na Teutatesa!”, ale po co w to mieszać galijskiego boga, który na dodatek odpowiada tylko za to, by niebo nie spadało nam na głowę? Zatem zaczęłam szukać pośród patronów krawców i zupełnie przypadkiem trafiłam na świętego Ekspedyta, którego wstawiennictwo ma pomagać w sprawach nagłych i pilnych potrzebach.

Moje szycie to w 78% sprawy nagłe, wynikające z pilnych potrzeb i taki święty Ekspedyt jest jak znalazł. Tylko jakąś modlitwę trzeba ułożyć, bo do każdego świętego jest jakaś modlitwa, a tu trzeba jeszcze tę modlitwę spersonalizować szyciowo. Jakieś pomysły? Czekam na Waszą inwencję twórczą… Aha Ekspedyt był oczywiście męczennikiem, a wcześniej żołnierzem w armii rzymskiej.

A propos “męczennictwa”, czy nie uważacie, że szycie niejednokrotnie kwalifikuje się do tego rodzaju poświęcenia? Ile to trzeba się naczekać czasem na realizację projektu, ile naszukać tkanin, dodatków, ile naczekać na kuriera z przesyłką? Ile razy trzeba wykazać się elastycznością i zmienić początkowe założenia projektu, bo a to odcień nie ten, a to dodatki nie takie, a to koncentracja w trakcie krojenia zawiedzie… ? Do tego jeszcze przymiarki, poprawki, palce pokłute szpilkami, w karku strzela, wzrok słabnie… Męczennictwo jak nic! I to w imię “must have”, jakości i niepowtarzalności.

Zatem szyjąc jesteśmy o krok od świętości? I cuda czynimy niemal z niczego, i świadków mamy. Na dodatek wykazujemy się niebywałym heroizmem rezygnując z szycia dla siebie, chociaż nasz tkaninowy egoizm nam tego nie ułatwia, na rzecz szycia dla innych!

A wszystko to czynimy z miłości, z miłości do szycia i osób nam bliskich.

I tak z miłości do szycia i nie tylko, wyrzekłam się własnych potrzeb, chociaż doprawdy “nie mam się w co ubrać!!!” i uszyłam mężowi kurtkę na zimę, bo on też nie miał się w co ubrać… Co prawda nie spodziewałam się aż takiej zimy… Już jakiś czas temu ( raptem 7 lat ;) ) wypatrzyłam w Burdzie 10/2014 model 132 na kurtkę męską. Jeśli chodzi o zdjęcie w żurnalu, to w ogóle nie było jej widać. Jakieś pozowanko na łajbie nie przekonywało do zainteresowania się modelem, bo kto tam u nas na południu kraju relaksuje się na jachtach? No nieliczni szczęśliwcy.

Jednak już tak mam, że jak w Burdzie na zdjęciu nie widać za dobrze o co chodzi w danym modelu, to trzeba się mu przyjrzeć z bliska. Zainteresowanie dodatkowo wzrasta w przypadku modeli męskich, którymi Burda za bardzo nas nie rozpieszcza. I powiem tak, rysunek we wkładce technicznej też nie powalał. Uparłam się jednak, bo naszła mnie nagła wizja, a M wykazywał pilną potrzebę posiadania kurtki. Odrysowałam elementy wykroju, delikatnie sugerując się zdjęciem, o rozmiar mniejsze, bo coś szeroko mi się zdawało, iiii … co nieco pozmieniałam…, głównie przedłużyłam, a tyłowi nadałam “parkowy “ sznyt.

Kurtka podszyta jest grubszą pikówką i posiada na tyle luzu, by móc założyć pod nią warstwy odzieży zapewniające dodatkową ochronę przed zimnem, a nie pozbawiające komfortu poruszania się. Na początku odbierałam niejasne sygnały, że ten luz, czytaj “obszerność”, nie do końca przypadł M. do gustu. I jeszcze rękawy tak nisko wszyte, a tkanina wierzchnia w połączeniu z pikówką dawała efekt sztywności… Sama zaczynałam mieć wątpliwości. Ileż to twórca musi znieść braku zrozumienia dla modelu!? Dobrze, że w przypadku ubrań zrozumienie “co artysta miał na myśli” następuje szybciej niż w przypadku malarzy…

Na oklaski trzeba było poczekać. Po kilku “noszeniach” fason się uleżał. Kurtka posiada kilka zalet, w tym duże kieszenie z klapami na zatrzaski, kieszenie piersiowe na zamek, kaptur chroniący od niekorzystnych warunków atmosferycznych i nieopadający na oczy, ściągacze dzianinowe w rękawach, co by nie było zimno w nadgarstki w trakcie trzymania rąk na kierownicy i zamek główny typu góra-dół.

W trakcie realizacji projektu “kurtka na zimę” pożeniłam tkaninę “kurtkową” odporną na wodę i wiatr, nabytą stacjonarnie w Świecie Tkanin - oddział Tarnów, ze ściągaczami z miekkie.com. Wyszedł z tego niezły mariaż, gdyż i tkanina i ściągacze zachowują się pierwszorzędnie.

Dodatkową ozdobą kurtki są napy i przelotki - przy tej średnicy mówienie o “oczkach” jest nie na miejscu. Zatem nabiłam i napy i przelotki za pomocą podstawowego narzędzia jakim jest młotek, wywołując tym nagłe zainteresowanie i wyrazy uznania: “no co sie tłucze???!!!”. To zdarzenie, szczególnie gwałtownie wyrażane zainteresowanie, zrodziło kolejną pilną potrzebę, którą jest posiadanie napownicy, a więc święty Ekspedycie, działaj! Pilna potrzeba!

Wracając jednak do kurtki dla M, tak oto przedstawia się realizacja nagłych i pilnych potrzeb szyciowych, połączonych z poświęceniem i miłością, nie tylko do szycia…

Ps. Aureolę przyszyję sobie sama



Zanim wyrośnie.

Właściwie powinnam zatytułować ten post słowami “Co z niego wyrośnie?”, jednak omówienie metod czytania ze szklanej kuli pozostawiam sobie na inny moment. Teraz chcę się skupić na tym, w co ubrać nastolatka, czyli “O Boże, muszę w tym iść…???”

Są takie momenty w życiu, że trzeba się dobrze ubrać i zaczynamy się do tego przyzwyczajać już od małego. Wiadomo, na samym początku wybiera za nas Mama. Efekty oceniamy po latach na podstawie zdjęć: - O boszszsz, co Ty masz na sobie?! :D. A potem się zaczyna: budowanie własnego stylu, bunty odzieżowe i inne, podążanie za modą, albo za koleżanką, która ma świetny gust… Cały czas dążąc do tego, by się “dobrze ubrać”, ale niekoniecznie tak, jak wszyscy.

I gdy już się odnajdziesz w świecie mody, stylu i gustu, i gdy już wiesz, co znaczy “odpowiedni strój do danej sytuacji”, nagle okazuje się, że jesteś rodzicem nastolatka i wszystko, co wiesz na temat upodobań modowych, to jakiś archaizm. Nastolatek wie swoje. Współczesny nastolatek zdaje się nawet wiedzieć więcej, jednak bywa, że wie więcej, ale niekoniecznie na temat mody okolicznościowej.

Ostatnia inwentaryzacja wykazała, że mam na stanie dwóch nastolatków. O ile młodszy, wzorem swoich piłkarskich idoli, lubi się ubrać, o tyle Starszy… Starszy jest naukowcem i uwierzcie mi, naprawdę wszystko mu jedno, w co się wciśnie. Gdy głowę ma zaprzątniętą jakimś projektem, zakłada na siebie to, co mu wpadnie w ręce! Bywa, że trafi na podkoszulek Młodszego - różnica wzrostu ponad 20 cm. Wtedy patrzę na tę długą, chudą postać i pytam: - Nie za ciasna, nie krótka?. - No chyba trochę wyrosłem… - pada odpowiedź

Zaletą posiadania nastolatka “z rozszerzeniem nauka” jest to, że można go ubrać na elegancko i tylko czasami marudzi: “o boszszsz, znowu…!?” . Ponieważ mój Starszy nastolatek jest bardzo wysoki (194 cm!) i bardzo szczupły zrezygnowałam w próby ubrania go w garnitur. Sklepy w swej ofercie mają tylko czarne modele, a szycie marynarki przy takich niedoborach mięśniowych (na razie;)) zupełnie mi się nie uśmiecha.

W związku z tym znalazłam złoty środek: uszyłam kamizelkę! Kamizelka stała się elementem, który świetnie spełnia się w sytuacjach, gdy trzeba się “dobrze ubrać”. Z jednej strony jest elegancka, z drugiej strony niezbyt formalna z odrobiną luzu, który tak ceni sobie młodzież. Do kamizelki idealnie pasuje mucha, kolejny element z modowego topu mody męskiej.

Tym oto sposobem, szyjąc kamizelkę, muchę i spodnie, ubrałam nastolatka, nie wbijając go w ramy marynarki, stroju jakże dziwnego i nieprzyjaznego dla tego wieku.. Może dzięki temu w przyszłości nie będzie miał awersji do garniturów? Kto wie…?

Kamizelkę uszyłam na podstawie wykroju z Burdy 9/2017, model 128 , odpowiednio przedłużony i wytaliowany, a także przećwiczony wcześniej na Mężu https://www.burda.pl/stylizacja/stylowa-kamizelka-meska. Wykrój na spodnie pochodzi z Ottobre, gdzie są najlepsze wykroje dla długich i cienkich w każdym wieku. Mucha natomiast, to efekt prób i błędów mnie samej, czyli 100% mojej inwencji twórczej.

Oto efekt końcowy w całej swej długości ;)

Pozdrawiam.

Jola

Smutek spełnionych marzeń.

“…Kolejny raz stała przed regałem z tkaninami. Jej ręka błądziła po grzbietach belek, niczym pośród kłosów zbóż w sierpniowy, rozgrzany słońcem dzień. Palce były przedłużeniem zmysłu wzroku. Dotyk kolejnej tkaniny wysyłał do mózgu fale impulsów, które zamieniały się w obrazy: musztardowe spodnie, zielony golf, żakiet w kwiaty, mała czarna, biała bluzka…

Przez chwilę jej sercem targnęły uczucia sprzed lat… Za szybą wystawy w Pewexie leżały lalki Barbie. Każda była szczytem jej marzeń. Do każdej z nich wyrywało się jej dziecięce serce…

Teraz podobne doznania kierowała w stronę tkanin. Jednak tkaniny były w zasięgu jej realnych możliwości. Kolor/deseń - dotyk - obraz - model - Burda - szycie. Taki był schemat. Tak to działało. Tak rodziły się w jej głowie marzenia.

Palce dobiegły do dzianiny o szmaragdowym odcieniu zieleni. Żorżetowa faktura, kolor… Intuicyjnie już wiedziała, już wysuwał się w jej głowie plik z napisem Burda 8/2017, model 124.

Zawsze chciała mieć taką sukienkę. Zawsze, czyli od momentu wzięcia do ręki magazynu. Model był przeznaczony co prawda dla pań plus size, ale to przecież niczemu nie przeszkadza, można pomniejszyć wykrój, można zjeść jedno ciastko więcej…

Westchnęła. Kolejna sukienka do uszycia. Który to już raz? Przestała liczyć. Wyciągając belkę z dzianiną pomyślała, że jakiś skandynawski pisarz mógłby na jej przykładzie napisać kryminał pt.: “Dziewczyna, która nie kupowała gotowych ubrań”, albo “ O kobiecie. która wszystko szyła”. Uśmiechnęła się. Nie umiała się od tego uwolnić. Szycie było jak tlen.

Szybko zakupiła 1,70 m dzianiny i 0.5 m podszewki elastycznej. Szybko opuściła sklep. Raz: gdyż gnała ją wizja nowej sukienki, dwa: obawa, że każda minuta dłużej naraża ją i jej budżet na zakup kolejnych tkanin. Za drzwiami sklepu zimny powiew listopadowego wiatru zmusił ją do powrotu do rzeczywistości. Jesień. Nasunęła na głowę kaptur kurtki. Energicznie ruszyła w kierunku domu. Mimo pogody, doceniała obecność innych przechodniów. Za chwilę znajdzie się w swojej pracowni. Będzie sama. “Szycie jest trochę jak zakon - pomyślała - wchodzisz i jesteś sama wobec ogromu wykrojów, możliwości, technik, tkanin”.

Za drzwiami pracowni przywitał ją spokój. Włączyła oświetlenie i radio. Musnęła dłonią maszyny do szycia, jakby się z nimi witała, po czym na blacie stołu rozłożyła arkusz z wykrojami. Nie musiała go długo szukać. Wszak wiedziała, że to Burda 8/2017….

Potem działała jak na autopilocie. Mrowienie w palcach, szybszy rytm serca, wyrzut endorfin, radość - szyciowe emocje. Zrobiła wykrój. Dzianinę poddała działaniu żelazka z ustawieniem na maksymalną parę. Mimo, że to była dzianina, wolała nie ryzykować. Miała już w swej szyciowej historii do czynienia z dzianinami, które na kwadracie 10x10 cm potrafiły się skurczyć o 2 cm z każdej strony. Następnie krojenie. Rozmiar 44 powinien być o jeden za duży. Jednak podobała się jej wizją sukienki z luźną górą. Nie chciała pomniejszać tego elementu. Przy krojeniu korekcie poddała wykrój dołu sukienki. Resztę się dopasuje, wyrzeźbi, jak mawiała.

Zszywanie. W takich chwilach samotność w pracowni była wręcz wymagana. Pracochłonna plisa dekoltu nie sprzyjała konwersacjom. Karkołomna kieszeń, która, gdy nie zaznaczyło się stycznych na wykroju, a których przez to nie przeniosło się na elementy z dzianiny, podnosiła ciśnienie i przerywała ciszę, wywołując jej komentarze w stronę lustra. Pozostałe elementy były czystą formalnością: obszycie wycięć odsłaniających ramiona, doszycie paska do góry, zeszycie dołu, doszycie dołu do paska.

Przymiarka. “Jetem swoją własną klientką - powiedziała półgłosem - najlepszą klientką”. Odbicie w lustrze jednak nie wyglądało na zadowolone. I faktycznie, góra sukienki była luźna, tak jak zakładała, ale miała za szerokie rękawy. No i w pasie też była za szeroka. Powinna była się wcześniej pomierzyć, mając zamiar kombinować z wykrojami. Cóż, bez prucia nie ma szycia. Skalpel poszedł w ruch. Wprowadziła poprawki: odpruła górę sukienki od paska, pogłębiła zakładki przodu, pogłębiła zaszewki na plecach sukienki, zwęziła rękawy do wysokości łokcia, następnie pogłębiła tylne zaszewki spódnicy, zwęziła jej boki oraz pasek. Zszyła wszystko razem jeszcze raz. Kolejna przymiarka. Odbicie w lustrze wyrażało aprobatę. Zaznaczyła długość sukienki. Doszyła elastyczną podszewkę, podwinęła, przeprasowała. I już.

Założyła sukienkę. Przez chwilę podziwiała odbicie w lustrze, doceniając pomysł na kieszenie.Podobała się jej plisa dekoltu i wycięcia na ramionach. Mrowienie w palcach ustało. Poziom endorfin opadał, ekscytacja z procesu twórczego mijała. Pomału ogarniał ją smutek. Smutek spełnionych marzeń. Bo ta nowa rzecz, nowa sukienka, to było marzenie. Coś, co przez długie tygodnie mieszkało w sferze jej myśli, stając się potrzebą. Potrzebą posiadania właśnie tej sukienki. Realizacja planu, szycie, było drogą do celu. Na końcu jednak okazywało się, że nowa uszyta rzecz nie wypełnia w całości miejsca pragnień szyciowych…

Wobec świadomości własnych możliwości oraz ilości tkanin, zawsze, nawet w przypadku, gdy już myślała, że ta uszyta rzecz, to jest ta wymarzona, zawsze pojawiało się kolejne pragnienie uszycia ,uszycia czegoś nowego…”

Chcę, nie muszę.

Chcę pamiętać, by ze swojego słownika usuwać słowo “muszę”. Przeanalizowałam moje poczynania na każdym polu swojej działalności i doszłam do wniosku, że absolutnie nie mogę używać tego słowa. Gdy mówię, że “muszę” coś zrobić, dzieje się ze mną coś dziwnego. Podświadomie i świadomie uruchamiają się we mnie wewnętrzne blokady, jakieś hamulce i już wiem, że jak “muszę”, to z pewnością nie zrobię tego w takim trybie, w jakim mogłabym to zrobić, gdybym chciała. I to dotyczy też szycia…

Jak “muszę” coś uszyć, to za nic w świecie nie mogę się zebrać i ruszyć z robotą. I jeszcze mam tak samo z pisaniem postów… Fura fajnych zdjęć, kilka niezłych ciuchów, uszytych i noszonych namiętnie, i tylko padło to nieszczęsne słowo “muszę”: muszę napisać post, muszę zrobić wrzutę, muszę aktualizować profil… Coś małego i czarnego z batem w ręku zamieszkało w moim wnętrzu i zaczęło mnie poganiać, krzycząc: szybciej, musisz, musisz szybciej!!! Poczułam się jak dublowany zawodnik, któremu kolejny raz uciekła czołówka. Pomału, acz widocznie, zaczęłam tracić radość z szycia, chociaż szyłam. Z opisywaniem tego też odpuściłam, bo przestałam to traktować jak rozmowę z ludźmi, za którymi przepadam… Bo przecież muszę…, muszę nadrobić zaległości, muszę pisać, szyć, pisać, szyć…

Od czasu do czasu zdarzył się promyczek, przebłysk weny, chęci, ale ta, tłumiona przez “muszę” ulatywała tak szybko, jak się pojawiała….

Do czasu, aż zdałam sobie sprawę, że NIC NIE MUSZĘ. JA CHCĘ!!!

Chcę szyć fajne rzeczy, takie, których nie ma nikt i takie, w których chodzi pół świata, Chcę szyć dla innych, żeby wreszcie byli dobrze ubrani, Chcę mieć jeszcze więcej materiałów, hafciarkę, nową stebnówkę i pracownię z witryną w stylu retro na starówce.

Chcę nigdy nie zapominać, że szycie daje mi radość, że wszystko, co mnie spotyka w jego trakcie, jest darmowym szkoleniem, co prawda na tzw. błędach, ale zawsze jest pouczające.

Właśnie w ramach nowego otwarcia pod hasłem “CHCĘ, NIE MUSZĘ”, chcę wam pokazać jedną z moich ulubionych tegorocznych letnich sukienek . Jest to całkowity news, oparty na modelu 113 B z tegorocznej Burdy 7/2019. I tą sukienkę naprawdę chciałam sobie uszyć zaraz po zobaczeniu magazynu. A jak do tego jeszcze zobaczyłam materiał, lekkie silki w niebieski deseń, wiedziałam, moja ci ona, ta sukienka model 113B z Burdy 7/2019. Oczywiście była mi ona potrzebna na urlop. A przed urlopem miałam taką myśl, że co to ja MUSZĘ uszyć… Może gdybym CHCIAŁA, to uszyłabym znacznie więcej…

Uszyłam więc sukienkę na ramiączkach i z falbaną. Z dużym sceptycyzmem odniosłam się do gumki w pasie i marszczenia dołu. Z doświadczenia i przekonań wewnętrznych wiem, że i gumka i marszczenia, to nie moja bajka. Rzeczy na gumce nie stanowią hamulca dla kontroli nad wagą, a co do marszczeń - wyglądam w nich jak snopek, taki okazały… ;)

Zamiast więc marszczenia dołu z prostokąta, wykroiłam dół z półkoła. By trzymać się prawdy okazanej w, bądź co bądź, ulubionym magazynie szyjących, pasek zostawiłam. Mało tego nawet wciągnęłam gumkę, ale tak naprawdę za wiele ona tam nie marszczy, jedynie podtrzymuje.

Tak oto, w krótkim czasie, bo ten model sukienki za długo się nie szyje, jak się naprawdę CHCE, stałam się posiadaczką ulubionej urlopowej sukienki. Kolor, fason, materiał, wszystko złożyło się na jej wielokrotne użytkowanie. I nawet dół, wykończony mereżką, i długi do ziemi, nie ucierpiał na piaszczystych ścieżkach i kamiennych uliczkach.

Teraz powinnam powiedzieć: no widzisz, jak CHCESZ, TO POTRAFISZ :) Obym tylko pamiętała, że CHCĘ.

Pozdrawiam

Jola